piątek, 27 grudnia 2013

wewnątrzgrobowe fikołki pana Marka

Natknąłem się na istniejącą w środowisku polskich miszczów od markietinga popularność cytatu z Marka Twaina.
W wersji przywołanej w sposób jakby epigarficzny przez jedną z organizacji brzmi on tak: "Wiele rzeczy małych stało się wielkimi tylko dzięki odpowiedniej reklamie - Mark Twain".
Naturalnie, że nie przekonało mnie instrumentalizowanie Twaina i czynienie z niego ikony reklamowania, tym bardziej że bywał on przecież żartownisiem i wypadałoby mieć wątpliwość co do jednoznaczności tej wypowiedzi.

 Źródło: http://memegenerator.net

Wystarczyło sprawdzić kontekst, czyli powieść "A Connecticut Yankee in King Arthur's Court" z 1889 roku, gdzie wspomniany fragment funkcjonuje w akapicie zaczynającym się w ten sposób:
"As a matter of business it was a good idea to get the notion around that the thing was difficult. Many a small thing has been made large by the right kind of advertising [...]".
Powieść mówi generalnie o kolesiu, który przeniósł się o 13 wieków w przeszłość, trafiając na dwór króla Artura. Tam, z użyciem tej niesamowicie zaawansowanej wiedzy i umiejętności technicznych, jakie nabył w Ameryce końca XIX wieku bardzo szybko zyskuje powszechne uznanie i zostaje prawą ręką króla Artura, uchodząc za wielkiego maga, wobec którego nawet Merlin okazał się łamagą. Jeśli główny koleś jest takim uosobieniem postępowości i racjonalizmu, to mieszkańcy VI wieku łącznie z dworem i samym królem są rzecz jasna zabobonnymi przygłupami, którzy nie mają pojęcia o świecie. (Banalną, choć niezbędną dygresją będzie tu, że podział taki nie ma wiele wspólnego z historią, za to odzwierciedla dziewiętnastowieczną okcydentalną butę i tworzone z jej punktu widzenia naiwne wyobrażenia o romantyzmie wczesnego średniowiecza).
Na takim tle nasz koleś dowiaduje się, że w "Valley of Holiness" wyschła fontanna i czarodziej Merlin podjął już starania o przepędzenie duchów odpowiedzialnych za ten wywołujący powszechną bezradność ambaras. Koleś przekonuje się jednak swoim nieomylnym umysłem, że to nie fontanna tylko studnia i nie duchy tylko przeciek spowodowany zawaleniem się części kamiennej konstrukcji w jej wnętrzu.
Zamiast od razu załatać dziurę, koleś stwierdza jednak:
"As a matter of business it was a good idea to get the notion around that the thing was difficult. Many a small thing has been made large by the right kind of advertising [...]".
Drażni się więc z miejscowymi, udaje obecność ducha i robi jakiś cyrk z fajerwerkami, żeby jego działalność wyglądała bardziej efektownie i przyniosła mu większy szacun w prostych umysłach tego prymitywu z VI wieku.
Z tego krótkiego wglądu dowiadujemy się oto nieco więcej o intencjach miszczów markietinga. Mówiąc o sile reklamy, mają najwyraźniej na myśli infantylne naciągactwo, które zadba o rozdmuchanie prostej sprawy do skali chuj-wie-czego, po to aby w towarzystwie debilnych para-obrzędów (współcześnie w wersji dużo bardziej ztechnopolizowanej) dokonać rozprawienia się z problemem i zażądać nie tylko zapłaty, lecz także honorów i urzędów, sytuując swoich przedstawicieli w glorii ścisłej elitarności, a swoich adresatów traktować jak skończonych idiotów, którzy z radością nie podszytą choćby cieniem refleksji łykną każde efekciarstwo. Właśnie w ten sposób reklama czyni małe rzeczy wielkimi - a dokładniej wyolbrzymionymi i przekolorowanymi.
Wydaje mi się więc smutne, że z takiego zamysłu czyni się fetysz, a co więcej domaga się dla niego jakiejś godności i konstruuje wokół niego jakiś niby-to-etos.

comestas

Osobiście święta spędziłem tradycyjnie.
Tzn.
Właściwie wiem, że niedostatecznie przeraża mnie, że swoich relacji z ludźmi nie potrafię utrzymywać w inny sposób niż coraz bardziej ograniczając je do tego:


czwartek, 19 grudnia 2013

nowak

Są dwie możliwości.
Nie da się zrobić nic nowego, bo wszystko już było.
A kiedy zrobi się już coś nowego, to zostanie to odrzucone, bo jako nowe nie posiada odpowiedniego kontekstu ani zakorzenienia podstawowej sympatii w doświadczeniach oceniających.

środa, 18 grudnia 2013

nowy start-up na rynku [HIT!]

Nareszcie startuję z nowym przedsięwzięciem.
To prawdziwa rewolucja na rynku.
Testy marketingowe wykazały, że konsumenci od dawna pożądali marki takiej jak ta.
To marka właśnie dla ciebie!
Prezentuję porażające świeżością, ekskluzywne logo zaprojektowane przez grupę najbardziej utalentowanych młodych polskich designerów.


Zdradzę także, że czołowi ekonomiści, którzy konsultowali projekt w zakresie binzesplanu i strategii rozwoju marki wieszczą wielki sukces.
P.S. Pojutrze wchodzę na WIG20. Akcje można nabywać poprzez wkładanie mi kopert do kieszeni.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

żck

po prostu nie wierzę
przed chwilą drzwi do mojego pokoju zostały zapukane, po czym bez żadnej mojej ani mojego współlokatoro-niedorajdy reakcji wparowało dwóch hipstero-kolesi, z których jeden zapytał z uśmiechem, czy mamy facebooka, bo chciałby, żebyśmy mu zalajkowali zdjęcie.
żewhatthefuck?
to na mieście wojna klas pod flagą szaro-podartą w pełni, a taki jeden z drugim chodzi i o  'lajki' żebrze?
matkobosko,olaboga,koniecświata,janiemoga

wtorek, 10 grudnia 2013

czekanie przez okno

Już mam winnego. Złapałem gnoja na gorącym uczynku.
Nie mogę się skupić przez ten przystanek, który mam naprzeciw swojego okna.
Gdy siedząc w pokoju próbuję pracować, to czasem, choćby odruchowo spojrzę przez okno (wymaga to tylko tyle, co przekręcenie głowy o nie więcej niż 30 stopni). I widzę wciąż ludzi czekających tam na różne autobusy. Ta zamykana u mnie zawsze do wewnątrz empatia każe mi za każdym razem przejmować się tym, ile jeszcze do autobusu, jak daleko mają jeszcze do domu, jak bardzo nie do wytrzymania jest akurat pogoda i jak bardzo powinno ich denerwować takie marnowanie życia w oczekiwaniu na transport (ponieważ z tego przystanku odjeżdżają przede wszystkim dalekobieżne i podmiejskie autobusy, ludzie ci są szczególnie pokrzywdzeni dotyczeniem ich przez ten problem).
Przez to, zamiast pracować dalej, zamyślam się nad nimi i ich losem, a potem czuję potrzebę sprawdzania, czy ktoś, kto rzucił mi się akurat ostatnio w oczy odjechał już, czy czeka już ponad 15 minut.
Nie chodzi o to, że zajmuje mnie to intencjonalnie (dlatego piszę dopiero teraz jako o świeżym odkryciu), ale właśnie jednak jakoś mnie to zajmuje i rozprasza.
A już najgorzej, gdy zdarzą się na tym przystanku obściskujące się pary. Wtedy moja podświadoma uwaga skupia się na wywołaniu deszczu lub awarii ich autobusu.
Nie ma co, gdybym dożył starości, to chyba z przyjemnością ułożyłbym poduszki na parapecie i zajął się byciem starą babą z okienka, osiedlowym szpiegiem, namiętnym widzem reality show, w które nie wtrąca swojej głupiej dupy żaden efekciarski reżyser.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

wiele blogów w blogu

Wiem, że w celach marketingowych powinienem rozbić ten blog na co najmniej 3 różne: o swoich egoizmach, o społecznie wywoływanych biedach i o para-naukowych intuicjach, którymi nigdy się nie zajmę na poważniej.
Ale jeszcze raz powiem, że nie zrobię tego ni chuja.
Bo całość to całość. 
Bo to nie tylko ja jestem pogubiony, ale i świat w swoim obecnym kształcie jest pogubiony.
Nie tylko ja zmarnowałem sobie życie, ale i świat w swoim obecnym kształcie zmarnował mi życie.
("w swoim obecnym kształcie" dodałem dopiero na końcu, żeby ten post dał się lubić)

niedziela, 8 grudnia 2013

palec i mapa

Ale jak już zrezygnuję z tych studiów, to dokąd wyjechać tym razem?
Bo zdecydowanie nie ma wiele tego, co by mnie trzymało tutaj.
I gdziekolwiek też tego nie ma.
Za to jest ten problem, że moje realne planowanie zawsze kończy się na momencie podłożenia ognia pod kolejny most.
Po tym momencie nie ma już planu, a jest ta odwieczna tęsknota za czymś, co stać się nie może. Są tysiące scenariuszy, w których znajduję powołanie i własne miejsce na świecie - ale są to scenariusze ściśle fantasmagoryczne.
Myśląc o nich potrafię odczuwać namiastki tych uczuć, które powinny się z nimi wiązać. W zestawieniu z aktualnością to i tak korzystna alternatywa, przez co zaczynam się specjalizować właśnie w obietnicach bez pokrycia składanych samemu sobie.
Poza tym i tak w gruncie rzeczy dalej nie widzę żadnych możliwości. 
Chyba jedyne przypadki pewności jakie miewam to te, gdy wiem, do czego się nie nadaję. Poznałem ich już sporo i żałuję, że nijak się nie bilansują. Za to chętnie bym je pomnożył z tą drugą stroną rachunku, po której mam 0.

piątek, 6 grudnia 2013

dyletanckie doktoranckie psycholożki badania

Nie jest tajemnicą, że nadal mieszkam w akademiku.
Przez to jestem ofiarą różnych marketingów, ale od czasu do czasu także badań innych studentów.
Dzisiaj zapukała do moich drzwi doktorantka od psychologii.
Chciała robić badanie o relacjach międzyludzkich, w których potrzebna jej była ocena dwóch stron - moja i tych, z którymi mam relacje (podzielone na 4 kręgi - według bliskości relacji).
Powiedziałem jej, że nie mam relacji, a tym bardziej nie mam takich relacji, w ramach których dopuszczalnym byłoby podawać jej emaile i namiary na facebooku na osoby, z którymi miałbym mieć relacje.
Na początku wyjaśniła mi skrótowo wszystkie założenia metodologiczne i kryteria tego badania, ale gdy zauważyła, że nie wypełnię jej papierka, to zaczęła mnie zachęcać, żebym wpisał kogokolwiek do któregokolwiek kręgu relacji, bylebym podał do tego kogoś adres.
No i właśnie to jej z tego wyjdzie - cokolwiek (whateva). No ale doktorat będzie.
Psychologia ma być ponoć najbardziej obiektywną z nauk humanistycznych (zapewne przez to, że od wielu lat dąży do miana nauki przyrodniczej). Oczywiście, że to za każdym razem zależy, a generalnie o obiektywność trudno podejrzewać jakąkolwiek naukę. Na ten temat można by cytować całe tomy, ale niech tutaj zostanie ten konkretny objaw dyletanctwa u samych podstaw szacownego gmachu Nauki.

czwartek, 5 grudnia 2013

humanistyka (dąży do) matematyka

Jestem pewny, że mam więcej do czynienia z matematyką niż niejeden inżynier.
W tle swojego życia cały czas muszę liczyć grosze, które wydałem już w tym miesiącu oraz te grosze, które wolno mi jeszcze dzisiaj wydać. Przeliczam raz na wagę, a raz na sztuki, zastanawiam się nad przeliczeniem ceny na tworzone ad hoc współczynniki zapychania żołądka, porównuję procentowe udziały tłuszczu w tłuszczu albo kombinuję, czy opłaca się kupić bilet, czy jednak dymać z buta i trochę się spóźnić, czy może zaryzykuję mandatem i karnę się bez biletu; albo jeszcze próbuję kontrolować ilość płynu do naczyń, czy tam szamponu, w ten sposób, żeby w żadnym miesiącu nie zużyć więcej niż dwunasta część pojemnika. No, itp.  
Zbliżenie do matematyki to rodzaj efektu ubocznego studiowania humanistyki.
 Mówię to o swoim przypadku i nie ma on roszczeń do powszechnej uniwersalności.
Przy tym antagonizm humanistyki i nauk ścisłych nadal nadaje się oczywiście tylko do rozwalenia i nikt, kto skończył podstawówkę nie powinien się nim posługiwać. By użyć popularnej frazy: to, że nie umiesz liczyć, nie czyni cię humanistą - ale i na odwrót: to, że gówno wiesz o życiu, nie czyni cię umysłem ścisłym.
Osobiście mogę uczciwie wyznać, że lubię matematykę. Dopóki nie liczy się własnych pieniędzy, to uprawianie matematyki jest przyjemnością. To właśnie temu w niej nie ufam. Określanie się umysłem ścisłym to chodzenie na łatwiznę. Rozwiązywanie zamkniętych problemów, abstrahujących od samego życia to tylko rozrywka (prostszy, a przez to jeszcze wyraźniejszy przykład: sudoku) Zasady są w przynajmniej głównym zarysie ustalone i znane. A przynajmniej istnieje zgodność co do podstawowych reguł. Potem wystarczy się tylko do nich zastosować. A do tego jeszcze hajs.
Nie ma innego wyjścia niż podsumować, że nauki ścisłe są dla mało ambitnych.

sobota, 30 listopada 2013

okazja czyni tak żartownisia, jak i szabrownika

Byłem dziś w bibliotece, w której odbywał się jakiś rodzaj drętwej imprezy w stylu konferencyjnym.
Bibliotekarze nie dawali mi się skupić - tak emocjonowały ich kpiny z uczestników tej imprezy, w ramach czego zakładali, że większość skupia się tylko na sprawie tak zwanego cateringu (po naszemu: ochlaj i wyżera). Usłyszałem nawet atak skrajnego rechotu po frazie, że nie wrócą do założonych spraw imprezy dopóki nie wyliżą kotła.
Po niecałych 10 minutach sytuacja nieco się odmieniła. Wpadła kierowniczka działu i z podnieceniem zawołała pracowników, żeby przyszli bo jedzenie zostało i można korzystać. Dopiero wtedy pojawiły się prawdziwe emocje i ożywienie. Omal nie zostałem zamknięty w czytelni, ponieważ pracownicy natychmiast uznali plądrowanie wyżej wymienionych kotłów za sprawę absolutnie priorytetową. Dopiero ostatni z wychodzących przypomniał sobie, że wewnątrz jest czytelnik i ze smutkiem oraz bohaterstwem zaoferował, że na razie zostanie i dopiero potem z kimś się wymieni (ostatecznie wytrzymał nie więcej niż 3 minuty i zostawił mnie samego).
Gdy żartowali, robili to rutynowo, ale gdy okazało się, że już mogą zrobić to, co było obiektem ich żartów, dopiero wtedy zapanowała ulga i spełnienie, a dzień nabrał sensu.
Jak szabrownicy na żydowskich majątkach w trakcie wojny.
Poza standardem dwulicowości wpisanym w czasy, podejrzewam, że do pewnej eskalacji doprowadziła tu także ta polska zazdrość, która zmusza do ostrzenia sobie zębów na przywileje tych przy korycie, bo przecież dobrze wiemy, że w większości przypadków niczym oni sobie nie zasłużyli. Wiemy też, że za wszystko trzeba płacić nieproporcjonalnie ciężkie kwoty, dlatego, gdy tylko coś może się okazać darmowego, rozum po prostu wysiada.

poniedziałek, 18 listopada 2013

konserwująca konsumpcja

nic tak nie zabija chęci jak przyjemność.
(oczywiście poza chęciami jeszcze większych ilości przyjemności)
może to nawet wariacja na temat spoczywania na laurach po sukcesie.
to pewnie dlatego konsumpcja jest tak okrutnie skutecznym narzędziem poskramiania i rozleniwiania, a każdy system, który ją adaptuje, uzyskuje w zamian tak zadziwiającą trwałość.

piątek, 15 listopada 2013

chcę do walmartu

Wystarczy raz gdzieś wyjechać, a później tęskni się już przez całe życie.
A to w jedną, a to w drugą stronę.
Permanencja w rozerwaniu.

środa, 13 listopada 2013

non vitae sed scholae discimus

Żebym ja w szkole wiedział, jak ciekawymi i przydatnymi rzeczami jestem gnębiony i zanudzany, to zupełnie inaczej traktowałbym całe swoje życie.
Taki właśnie mamy problem z edukacją, że zainteresowanie światem ginie w perspektywie kilkunastu lat rutyny na drewnianych krzesłach. Zamienia się w zaliczanie obowiązkowych cykli ewaluacji umiejętności zwrotnego reagowania według jednolicie sformułowanych wzorców na wcale niejednoznaczne pytania odnoszące się do z góry narzuconego korpusu karygodnie zesencjalizowanych informacji.
Przyznam, że do dzisiaj nie wyleczyłem się z automatyzmu traktowania życia jako rozprawiania się z kolejnymi, nie wiadomo skąd pochodzącymi wymogami, których znaczenie kończy się dokładnie w momencie wejścia na kolejny etap i zaczynaniu zmagań od nowa - tak samo bezcelowo, jedynie w imię nieokreślonej siły, która coś sprawdza.
Już sama długość czasu, w którym życie polega na chodzeniu do szkoły musi kończyć się zblazowaniem. Może by tak zainspirować się pomysłami z poprzedniego ustroju (nie można się nadziwić jak naiwnie całościowo odrzuconego) i zorganizować jakichś junaków albo przymusowe praktyki na polu albo w lesie. Najlepiej w gimnazjum, parę miesięcy, zamiast szkoły - do roboty, bez kieszonkowego, bez wifi i komórek.
Przyznaję, że to ostatnie to już radykalizm i ton barowego stetryczenia.
Ale i tak to tu zostawię. 

granice mojego języka kształtują też moją osobowość

Całkiem przerażająco zmieniam się w zależności do tego w jakim języku próbuję się wysłowić.
Po niemiecku jestem emocjonalny.
Po angielsku dość beztroski.
Po polsku jestem sfrustrowany.

Ile w tym uniwersalności, a ile uprzedzeń?

wtorek, 12 listopada 2013

cytuję i mówię 'tak'

Mam nadzieję, że wszyscy widzieli ten film:


Jeśli nie, to ja polecam.
A aktualnie Yes-Meni mają sprawę, w której nie mogę im pomóc, a przecież warto wytykać i ośmieszać te przekręty, jakie znajdują

niemłody kawaler o związkach

To na pewno element większego idealizmu.
Zawsze uderza mnie, gdy ktoś mówi "mój mąż" lub "mam dziewczynę" (w dowolnych konfiguracjach).
Bardziej niż o: kogo?/czego? albo: kogo?/co? powinno przecież chodzić o: z kim?/[bez z czym!]

niedziela, 10 listopada 2013

już wiem, co chcę studiować

Poszukując dostępu do tego, co znajduje się poza naocznością, bardzo często dochodzimy do stwierdzenia, że nawet siedzenie w humanistyce od dekad bardzo rzadko umożliwia w to wgląd, tak jak i sensowną wypowiedź na tego temat.
Dlatego od czasu do czasu tęsknię za sztuką, w której rygory dyscyplinarne są nieco mniejsze, a przede wszystkim brak jest wymogu dosłowności opisu, który w ramach nauki tak brutalnie musi przycinać sensy świata do swojego formatu.
Sam nadaję się do sztuki tylko na tyle, że w ramach autotematyczności stać mnie co najwyżej na taką metaforykę, dzięki której stwierdzam, że taki ze mnie artysta jak z koziej dupy trąba.
Pozostając w ramach nauki, ale chcąc uniknąć przytłoczenia przesłaniającym świat dyskursem, nie ma innego wyjścia niż filologia (drugim wyjściem jest oczywiście historia sztuki, trzecim jest itp.), czyli komentarz do tego, w czym świat pobłyskuje dużo intensywniej.
Właściwie do tego też jestem jeszcze bardziej zbyt głupi niż do tego, czym zajmuję się na co dzień.

piątek, 8 listopada 2013

pierdolenie głupot stało się łatwiejsze niż kiedykolwiek!

Kiedy widzę te propagandowe hasła, że coś jest easier than ever (w polskim tłumaczeniu brzmi to już trochę podejrzanie), to już wiem, że na pewno sobie z tym nie poradzę, że za chwilę zostanę zasypany instrukcjami, które nie mają sensu, a wśród nich zostanie jeszcze ukryta informacja o regulaminie, w którym jest tysiąc zastrzeżeń na temat tego, jak dostawca może mnie oszukać, jeśli tylko przyjdzie mu do głowy taka zachcianka.

Swoją drogą definicję starości można wiarygodnie sformułować w ten sposób:
Starość polega na tym, że kiedy mówią ci, że coś stało się łatwiejsze, to do opanowania tego musisz włożyć więcej trudu niż kiedykolwiek.

wtorek, 5 listopada 2013

objawy społecznego niedorozwoju

Moje blogopisarczykowanie ma zdecydowanie posmak jakiegoś intelektualnego niedorozwoju.
Prawdopodobnie powinienem był wyżyć się w ramach nadziei na poprawianie świata, gdy byłem nastolatkiem, a następnie jak najszybciej pogrzebać wiarę w spełnianie się wartości i przejść na tą stronę mocy, w której zarabia się hajs przynajmniej dla własnej wygody i przyjemności.
Zamiast jednak zrobić to tak, jak się to robi, to będąc nastolatkiem zdążyłem tylko chcieć, a dopiero ostatnio zacząłem próbować wysłowić się na ten temat.
Cyniczny pragmatyzm oświeci moją duszę (której prawdopodobnie mimo wszystko nie mam) zapewne dopiero wtedy, kiedy nie będę się już nadawał nawet do bycia ofiarą mobbingu komisji rekrutacyjnych.
Powtarzając za wieloimiennym klasykiem, że kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie skurwysynem, w teraźniejszości coraz mniej dostrzegam pozytywny wpływ nawet tego socjalistycznego idealizmu na podtrzymywanie sumienia przy życiu.

niedziela, 3 listopada 2013

99%

Przepraszam za ten racjonalizm, ale od zawsze dziwiło mnie, że współcześni milenaryści potrafią nie przejmować się wielotysiącletnią tradycją swoich nadziei.

sobota, 2 listopada 2013

homo corruptus

Z głośnych korytarzy, w towarzystwie których zbyt często nie mogę zasnąć, dowiedziałem się o dość oryginalnej definicji człowieka.
Być człowiekiem to - podsumowując jej ustalenia - dać się z własnej woli skorumpować w tym środowisku, które uzna się za odpowiednio przydatne.
Tymczasem - już w mojej ocenie - Nie, i chuj!

piątek, 1 listopada 2013

utopia i menda

Jest dla mnie zupełnie oczywiste, że potrzebujemy utopii. Szczególnie tych niemożliwych. Dużo mniej ważne, choć wciąż niebagatelnie ważne są te, które motywują do działań.
Sam uwielbiam utopie i bez nich nie mógłbym dłużej znosić myśli o życiu wśród ludzi, z którymi nieuchronnie będę dzielił także przyszłość.
Jeśli można powiedzieć, że wierzę w utopię, to muszę zreflektować się także i przyznać, że nie wierzę w ich realizację i nie jestem w stanie zaangażować się w ich spełnianie.
Taka to właśnie jest ze mnie cyniczna w swojej bierności menda.

czwartek, 31 października 2013

przepis na przejście do historii

Może już czas zacząć głosić coś i udawać, że jest się tego pewnym, wmawiać, że tak jest i być musi, a wszyscy inni mylą się i zostaną za to potępieni. 
Na razie wnioskuję, że wyważone opinie i roztrząsanie sensowności nie daje wielkich skutków.

niedziela, 27 października 2013

czekając na McGonigal

Granie w gry strategiczne / ekonomiczne uczyniło nas menadżerami. Jesteśmy przyzwyczajeni do zarządzania i łatwych sukcesów. Wierzymy, że schematy są w gruncie rzeczy proste, nie trzeba nawet tutoriala, ale oczywiście dopiero po realnej porażce, zauważamy, że jakoś brak nam opcji load game.

sobota, 19 października 2013

(y)w(r)ena a nerwy

Prawie jak palindrom.
W każdym razie po kalendarzu publikacji można zauważyć dość wyraźnie, że połączenie Polski, doktoratu i biedy oraz związane z nimi wszystkimi nerwy zmuszają mnie do pisania dużo częściej.

wyzwania pracy organicznej

Największy problem z moim adwokatowaniem uciśnionym mam wtedy, gdy spotykam te bandy polskich dresiarzy i dresiarek, którzy generalnie będąc outsiderami (przez społeczne dziedziczenie patologii i tradycyjne marginalizowanie ich przez każdą instytucję, która chce uważać się za poważną), sami mają w dupie i biednych i bogatych. Niektórzy całkiem dobrze sobie radzą - kosztem jednych i drugich, a w każdym razie zawsze kosztem zasad, idei czy wartości.
Czasem sam już nie wiem, czy bliżej mi do nich, czy do tych wygodnickich lalusiów, którzy poprzez to, że dostali po znajomości pracę w korporacji, używają pochodzących z angielskiego neologizmów, chodzą do fitnessu i jedzą lunche, poczuwają się do bycia elitą, jednocześnie rażąc lenistwem i niekompetencją we wszystkim, czego się dotkną.

czwartek, 17 października 2013

złudzenia o predestynacji

Kiedy ludzie mówią o rynku pracy, myślą o sobie w roli menadżerów i przedsiębiorców.
Kiedy ludzie mówią o kapitalizmie, przedstawiają sobie siebie jako bogaczy.
Kiedy ludzie mówią o klasowości (lub niby mniej anachronicznie - o stratyfikacji), wyobrażają sobie własną przynależność do arystokracji.
Kiedy ludzie mówią o monarchii, sytuują siebie na królewskim tronie.
Nawet, gdy mówią o totolotku, widzą już siebie z walizką pełną pieniędzy.

Niestety proporcje są zawsze przeciwko wyobraźni. Mający złudzenia nie pomieszczą się w żadnej z grup, w której chcieliby siebie widzieć. Jednak te złudzenia (a ponoć bardziej anachronicznie - "fałszywa świadomość") nieraz skłaniają ich do działania na rzecz tych systemów, które ich samych sprowadzą do samego sedna dupy i zachowania statusu pionków, które mogą sobie co najwyżej powyobrażać.

środa, 9 października 2013

czerwonoarmijski test

Po tegorocznej pracy wakacyjnej jestem w pełni przygotowany na powtórzenie się historii przemarszu armii radzieckiej i poszukiwania przez nią burżujów. Nabyłem bowiem tyle poparzeń na dłoniach, że gdyby ich zwyczajem kazali mi wyciągnąć ręce przed siebie, to już na pewno wzięliby mnie za robotnika.
No i dodatkowo z mordy wyglądam na przygłupa.

wtorek, 8 października 2013

powrót na kulawą moją barkę

Rok temu narzekałem na zbyt częste zmienianie miejsc.
Po wakacjach, w trakcie których zmieniałem miejsca najintensywniej w życiu,  w tej chwili przygnębia mnie powrót do tego samego, co już było. Nawet jeśli piętro wyżej i w umeblowanym od podstaw pokoju (+18zł/miesiąc) - brak mi czegokolwiek fascynującego.
Po dłuższej przerwie w działalnościach akademickich, wróciłem też do tego świata, z którego nic nie rozumiem, mimo statusu, który każe oczekiwać ode mnie zaawansowania.
Przez całe 3 dni dobrze mi się czytało. Faktycznie wchłaniałem i wydawało się, że zapamiętuję. W czytelniach do 6-ciu godzin dziennie, po czym kontynuacja w domu. Teraz zacząłem znów przysypiać, gubić wątek i automatycznie przestawiać się na wszystko poza tym, na czym próbuję się skupić. Poza tym coraz trudniej o pozycję, w której coś mnie w moim ciele nie uwiera, gdy próbuję czytać. Oczy też na powrót stępiłem.
Tempo wypoczywania jest przerażająco nieproporcjonalne względem tempa nadchodzenia zmęczenia i rezygnacji.
Naprawdę bardzo szybko poszło by dojść znów do stanu, w którym nie wierzę, w to, co robię i czuję się nie u siebie.
Nie daję sobie żadnego powodu, by myśleć, że się tu nadaję.
Jedyna myśl na jaką mnie teraz stać to: jeszcze ten rok i dam sobie spokój.
Może przez rok zdążę sformułować jakieś przeprosiny wobec tych, którzy ufali, że dotrę się w trakcie.  
Nie dość, że na dziurawej łajbie, to jeszcze wygląda na to, że kotwicę zarzuciłem już chwilę po tym, jak odbiłem od brzegu. Siedzę na pokładzie, grzebię coś przy maszcie i wciąż oglądam mapy z zaznaczonym na nich celem, ale w ten sposób nigdzie nie dopłynę, nawet jeśli miałem mieć szczęście.
Dobrze, że chociaż podbiłem legitymację, bo przez to wobec wybranych regulaminów mogę mieć czelność korzystać z ulgowych taryf, mimo że marnuję życie już ponad 26 lat. Fuck the police...

środa, 2 października 2013

więc po co wróciłem?

niestety po powrocie nie uda mi się napisać nic innego, niż to, co wszyscy powtarzamy.
niestety właśnie tak zareagowałem.
naprawdę uderza i bije po mózgu to jak tu jest brzydko, krzywo, brudno, jak wszystko jest pomieszane i zupełnie do siebie nie pasujące, jacy ludzie są umęczeni, opryskliwi i agresywni, a przy okazji jak tu jest zimno i szaro.
Ludzie, jak my tu żyjemy?


Warszawa Zachodnia. Moment, w którym wróciłem do zwykłego stanu załamania, idąc tym krzywym chodnikiem, na którym lampy rosną dokładnie pośrodku drogi, a dookoła tylko śmieci i stare wagony pomazane wyjątkowo nędznym graffiti.

poniedziałek, 30 września 2013

po co wracac do Polski?

pisze bez polskich znakow, bo z kanadyjskiego komputera.
jutro mam wracac do Polski po 15 tygodniach zycia w Ameryce.
wlasnie sobie to uswiadomilem i musze powiedziec otwarcie i prosto:
nie chce mi sie. nie chce mi sie kurewsko

niedziela, 8 września 2013

koneser doświadczeń absurdalnych

We wszystkich tych narzekaniach zawsze potrafię odnaleźć coś emocjonującego.
Nieraz ostentacyjnie pakuję się w te radykalnie durne sytuacje. Nawet te długoterminowo życiomarnujące, których zdrowy rozsądek każe unikać i w które nie mogę uwierzyć, że mnie dotyczą, nawet jeśli jestem w samym ich środku, jak niech to dla przykładu będą: praca w call center, doktorat, saksy za oceanem, próby osiągnięcia niedwulicowej cnotliwości, ale też wiele jeszcze innych, które ciężko wytłumaczyć, a które wymagają zbyt wiele za zbyt mało lub wręcz w zamian za własną degenerację; raz fizyczną, raz psychiczną.
Gdy pytam, co jeszcze może się spierdolić, to nie jest to w moim przypadku wyłącznie wyrzut - jest w nim zawsze autentyczna ciekawość.
Z człowieka mam to, że czasem lubię niespodzianki. Człowiek powinien jednak nazwać idiotycznym to, jak mogę delektować się, że rzeczywistość zaskakuje mnie kolejnymi upodleniami.
Z drugiej strony (lecz po tej samej potocznie absurdalnej linii) zdroworozsądkowców należałoby zapytać, czy wiedzą, dlaczego dla nich oczywiście lub jedynie wartymi uwagi celami są nadgodziny, dożywotnie kredyty na mieszkanie, korporacyjne programy partnerskie, niekończąca się i równie nigdy niewystarczająca konsumpcja oraz dbanie o to, by wszystkie ciuchy co do jednego mieć wyprasowane i pachnące chemią.
Być może wszyscy jesteśmy skrytymi masochistami.

czwartek, 22 sierpnia 2013

posthumanistyka znaczy, że uprawiana w poście?



Naukowcy rozważają bardzo ważne rzeczy na bardzo intelektualnym poziomie, ubierając je w bardzo wysublimowane słownictwo i funkcjonując w bardzo skonwencjonalizowanych formach komunikacji.
Bez wątpienia właśnie dlatego dla normalnych ludzi są niezrozumiali, oderwani od życia i bezużyteczni.
Sami oczywiście cały czas utrzymują swoje roszczenie do posiadania bardziej konkretnych wglądów w rzeczywistość. Cały czas do niej się odnoszą i do niej się zwracają. Co jakiś próbują zbliżyć swoje bardzo ważne dyskusje do obszaru potoczności, przełożyć z naszego na jeszcze bardziej pierwotnie nasze i zaproponować ludowi pochodną oświecenia. Gdy wydaje się, że mają już coś prawdziwie gotowego, lub przynajmniej pomocnego w takim dążeniu – zawsze okazuje się, że jeśli karygodnych błędów udało się uniknąć na samym początku, to na poziomie wspomnianej translacji pojawiły się takie, które dyskwalifikują cały projekt i każą wrócić do teoretycznej embrionalności, szukać od nowa zapłodnienia jakimś zwrotem.
Dlatego też z takim podnieceniem podglądam rozwój posthumanistyki, która obiecuje przynosić w końcu wartość przetrwania i to w perspektywie gatunkowej. Obietnica poważna i zdrowy (oraz przynajmniej nieco doświadczony) rozsądek z góry reaguje sceptycyzmem na możliwość jej spełnienia. W tym samym czasie ci, którzy uwierzyli dokonują rzeczywiście niesamowitych rzeczy. Naprawdę, wyznam osobiście, odnajduję w tym wszystkim nietuzinkowe pokłady znaczenia. Choć zanim obietnica się spełni, całość wymaga jeszcze długiego szlifowania.
Kłopot pojawia się tymczasem, tam gdzie od zawsze. Ludzie raczej wchłaniają niż rozważają i problematyzują na sposób naukowy dylematy związane z cyborgizacją, hybrydyzacją, relacyjnością, ekologią, Wszystkie one są kluczowe, a posthumanistyka już obecnie proponuje w ich ramach niezwykle istotne ustalenia. Tylko, że, znowu, nie docierają. To raczej ich elementy, skrawki, tytuły, rozpraszają się w popkulturze i zahaczają ludzi, wywołując tymczasową ekspansję okrągłości oczu i ust, ale nikną często w cyberkulturowej nawałnicy treści o bardzo różnej doniosłości. Jeśli dylemat zdoła rzeczywiście dotrzeć do wyobraźni, to chyba najczęściej wpisuje się w potencjalność kolejnego scenariusza postpunku, niż zostaje odniesiony do dziejącego się świata, z którego pochodzi.

wtorek, 20 sierpnia 2013

cytuję bo rzeczywiście tak to w gruncie rzeczy mniej więcej i najczęściej widzę





zatrważający marketing

Na pewno jedno z najgłupszych haseł marketingowych, jakie w życiu słyszałem, udało się wymyślić Amerykanom:
pork. be inspired
martwa świnia - bądź zainspirowany.
Swoją drogą, jeśli dobrze rozumiem pork to też nazwa firmy. Czy w Polsce firmę można by nazwać "wieprzowina", albo "jaja", albo "płyn do zmywania naczyń"?

niedziela, 18 sierpnia 2013

o masakrowaniu uprzedzeniami

Oprócz mnie, jest tu, w tej samej usańskiej korporacji jeszcze jeden Polak. Gdy się widujemy, to najczęściej przy okazji kłócimy się trochę politycznie.
Mam mu za złe, że można swoją wiedzę o polityczności czerpać w tak bezkrytycznym stopniu z memów o "masakrującym" wszystko co żyje Korwinie i z najbardziej wydumanych teorii spiskowych na temat Tuska. Swoją drogą obydwoje mają w tych opowieściach tak tytaniczne moce (do masakrowania lub dwulicowego panowania nad sprzedawaniem Polski), że spodziewam się lada dzień powstania filmu z nimi jako superbohaterami w klasycznych dla tej figuracji kostiumach opinających jaja.
Wiadomo, że ludzie lubią (wręcz potrzebują) systemów wyjaśniających wszystko. Zawsze jednak wydawało mi się, że działa to trochę jak system jednokrotnego zapisu. Pierwszy światopogląd, który w odpowiednim momencie dotrze do szukającego wyjaśnień umysłu, wsiąka weń bez żadnych zastrzeżeń, z dobrodziejstwem inwentarza, jakkolwiek byłby on absurdalny. Określając prawdę i tożsamość jednocześnie musi on wskazać na fałsz i wroga. Obrazu wskazanych z góry wrogów już się od tej pory nie problematyzuje, w ogóle się nie zastanawia nad tym, co myślą. Wiadomo, że trzeba ich nienawidzić, a żeby ten cel osiągnąć można dowolnie zmieniać powody, dla których muszą oni być potępieni.
Stare akademickie przysłowie pozostaje w mocy: Polak nie ma poglądów. Polak ma uprzedzenia. 
W związku z tym pozostaje jeszcze jedno spostrzeżenie: wielekroć więcej ludzi posługuje się ironią niż ją rozumie (patrz te memy o Korwinach)

piątek, 2 sierpnia 2013

cytuję i wręczam sztucznego fiołka

Niemożliwe, że dotąd nie cytowałem jeszcze Sztucznych Fiołków:

https://www.facebook.com/photo.php?fbid=606899749329267&set=a.483789074973669.115138.483774998308410&type=1&permPage=1

poniedziałek, 29 lipca 2013

cofanie się wstecz

Taki tytuł to oczywiście gramatyczny błąd i ośmieszenie. Ale jakiż to ma idealny rytm! Czy lepiej poświęcać drugie dla pierwszego, niż pierwsze dla drugiego?
W każdym razie potrzebuję napisać coś o działaniu wbrew swoim interesom, wbrew rozsądkowi i w gruncie rzeczy trochę wbrew sobie.
Ponieważ nie miałem czasu ani pieniędzy, to poświęciłem obydwa na to, żeby pojechać do Stanów. Tutaj marnuję czas, żeby odrobić wydane na organizację wyjazdu pieniądze. Przez to mam jeszcze mniej czasu na pracę nad doktoratem, którą przecież wciąż uznaję za najważniejszą.
Cała transakcja brzmi więc paradoksalnie: wydać pieniądze, bo to żeby pojechać gdzieś, gdzie będzie się starało te pieniądza odzyskać. Zyskiem spoza powyższych rachunków w całości takiego programu – bo po imieniu mówiąc nazywa się to work and travel (swoją drogą możliwe, że jestem jedynym doktorantem, który dał się złapać na taką zachętę i zachciało mu się przygody; wszyscy inni doktoranci załatwiają sobie pewnie granty w USA, gdzie nic nie robią, ale mają wszystko opłacone, łącznie z pensją, o której ja, pracując rzecz jasna fizycznie mogę tylko pomarzyć) – ma być zobaczenie z bliska Ameryki. Wiadomo, fajnie, ale nie całkiem wiadomo, dlaczego fajnie?
Dlaczego Rosja, Czechy albo Namibia nie są równie atrakcyjne? Pod wieloma względami są, więc po co zachciało mi się pchać do Ameryki. Będąc, bądź co bądź, mieszkańcem Akademii (nawet jeśli pomieszkuję w niej kątem i w suterenach), nie potrafię tego potraktować inaczej niż jako efekt kolonialny. I właśnie nie postkolonialny, bo mimo, że o amerykanizacji przestało być aż tak głośno i ma ona coraz więcej globalnej konkurencji, to wciąż działa. Być może najsilniej działa z wnętrza mnie, który przesiąkałem zachłyśnięciem się Amerykę wszystkich dookoła, gdy hodowałem swoją świadomość, zaczynając przecież od lat 90. tamtego wieku.
Mam nadzieję, że nie sprofanuję hasła, mówiąc, że jestem w Ameryce, bo Ameryka jest we mnie. I jest u mnie.
Już w trakcie pierwszej doby w USA, skojarzenia do filmów przychodziły mi same na myśl. Rzeczywiście jest tu tak, jak się widuje na filmach! Zadziwiająco amerykańsko, nawet jeśli tej amerykańskości z doświadczania nie da się przenieść w zdefiniowanie. Okazuje się, że te wszystkie krajobrazy nie są tylko inscenizacjami, że te domy, te ulice, te taksówki, te pickupy, te werandy, te wieżowce, te Kapitole, te autostrady, te języki, ci ludzie, te reklamy, te walmarty; że to wszystko widzialne i namacalne.
Tylko, że to wszystko to opowieść o pierwszym wrażeniu. Po pewnym czasie okazuje się, że z filmów jest tu tylko tło, a właściwie elementy tła. Wszystko, co podczas wyobrażeń iskrzących się w głowie na brzmienie słowa Ameryka, jest najbardziej ekscytujące, w rzeczywistości jest zimne, rozwleczone, niedostępne, powszednie i tak samo trudne, jak cokolwiek, gdziekolwiek. Podczas rozmowy z Jamajczykiem, okazuje się, że jego też przyciągnęły tu filmy i jest tego całkowicie świadomy, tak samo jak, za główną lekcję z tego pobytu uznaje świadomość, że filmy faktycznie kłamały i dziwnym było liczyć na nie wiadomo właściwie co, dla którego tymczasowo zostawił swoje całkiem dobre życie tam na Jamajce.
Nawet jeśli podejrzewamy, że różnica, mimo różnic, nie może być naprawdę znacząca, to myśląc o tym, co chcielibyśmy zobaczyć, choć raz w życiu, walimy czasem z jakiegoś ślepego zaułka wpojonego w nas pożądania: New York! Albo Stany w całości!, tak jakby dało się zobaczyć na raz obszar o takiej wielkości.
Swoją drogą moim udziałem stała się też izolacja. Przyjechałem po Stany, a siedzę w ośrodku górskim, z którego nie bardzo jest się jak ruszyć, a wszędzie jest daleko.
Kolejnym klasycznym błędem całego planu są nadzieje związane z podróżowaniem, z nowym miejscem, z zupełnie nowym miejscem. Podróż to zawsze rodzaj ucieczki od codzienności, od siebie i własnych problemów. Na miejscu okazuje się jednak, że uciekając przed sobą, znów zabrałem siebie ze sobą. W ten sposób właściwie niczego się nie rozwiązuje.
Chcąc chronić Was, drodzy przypadkowi przed efektami amerykańskiego kolonializmu i ustrzec przed płaceniem konsulatowi - kilka krótkich listów z podróży do Ameryki: jedzenie zbyt tłuste lub zbyt słodkie, odległości zbyt duże, ludzie zbyt aroganccy i zbyt leniwi, język zbyt niewyraźny, wieżowce zbyt niskie, ścieżki w górach zbyt mokre, ceny wciąż zbyt wysokie, chodniki zbyt wąskie i zbyt rzadkie, prąd zbyt amerykański, klimatyzatory zbyt głośne, klamki zbyt okrągłe, muzyka zbyt powtarzalna, monotonia zbyt znajoma, mrzonki zbyt zawodne, wszystko tak samo wymagające, jak było, jest i będzie.
Mimo, że wielu tutejszych, podobnych do mnie niewolników kolonializmu, narzeka na nudę, to ja jednak muszę stwierdzić, że ten mały naiwny etnolog, któremu pozwalam działać i dziwować się wszystkiemu, wciąż sprawia, że dla mnie jest to wszystko nadal w jakiś sposób interesujące...

wtorek, 2 lipca 2013

po fakcie nic się nie zmienia

Miałem sen, nie tyle koszmar, co sen o stresie. Śniło mi się, że robię coś karkołomnego. Wyjeżdżam do Ameryki. Muszę załatwić tysiąc spraw. Nie zdążam. Mam jakieś problemy oficjalne. Jednak wylatuję. Znajduję się w Stanach. Jestem w jakimś sklepie. Nie potrafię nic w nim rozpoznać. Nie wiem co mam kupić. Nie wiem jak posługiwać się pieniędzmi. Nie znam języka. Przy kasie czegoś ode mnie wymagają, ale zupełnie nie rozumiem czego. Robię jakieś zamieszanie. Chcą mnie zatrzymać. Z miejsca tęsknię, żałuję wyjazdu, wypominam sobie brak przygotowania. Cały roztrzęsiony. Wyzwanie ponad siły. Nie wiem co mam robić. Wiem, że nie dam sobie rady. Pogubiony.
A potem budzę się, przecież w tej samej Ameryce, która mi się śniła, ale budzę się już obojętnie, bez napięcia, bez strachu, właściwie znudzony i co najwyżej zdenerwowany tym, że wstawać muszę codziennie przed 5 rano. Wiem już, że nic tu specjalnego. Co prawda trochę inaczej, ale w gruncie rzeczy tak samo, a przynajmniej na tyle podobnie, że przez samo bycie człowiekiem zawsze uda się jakoś porozumieć, z kimkolwiek lub czymkolwiek bądź.
W tym śnie jednak widać, jak nawet po fakcie mały panikarz w moich wewnętrzach nie daje spokoju.
Podejrzewam jednak, że rzecz jest jeszcze bardziej uniwersalna. Chodzi w niej o status, jaki się przypisuje pewnym bytom, a jest on na tyle silny i emocjonujący, że żadne prawdy, fakty i weryfikacje nie są w stanie zmienić go ani całkowicie pozbawić siły.
Bóg nawet u ateistów wywołuje drżenie.

sobota, 22 czerwca 2013

they talkin' to me?

Tajny korespondent obcego wywiadu nadaje z miejsca zrzutu
(nie mam pojęcia jakiego wywiadu, choć czuję się jakbym był jakiegoś, zacząłem tak z dupy, bo ciekawi mnie, czy z uwagi na przekraczanie granic jakieś władze jakoś zwracają na mnie szczególną uwagę a do tego czy zwracają uwagę na słowa kluczowe, dla pewności dopiszę jeszcze bomba, Obama - nawet jakby pasuje - no ale może już dosyć, bo sam czuję się zażenowany). 
Po pierwsze muszę powiedzieć, że Amerykanie nie potrafią mówić po angielsku.

Ze spraw innych: dostałem też przydział zajęć do prowadzenia na następny rok akademicki i czuję się już teraz tak spanikowany, że nie wiem czy może lepiej byłoby zostać, zaszyć się w tych usach.
(a ostatnie zdanie to znowu wyraźna prowokacja w stronę ewentualnych szpiegujących nas programów, systemów, znudzonych urzędników)

niedziela, 9 czerwca 2013

jeden pies, Gurwitsch, Deleuze

Nauka w dużym stopniu wciąż obraca się wokół tego samego.
Czyni to jednak na swój bardzo wysublimowany sposób.
Nie może przecież reprodukować się na zasadzie tożsamych ze sobą powtórzeń.
Jest wiele sposobów oszukania takiego efektu i wykręcenia się od własnego zabłąkania.
Jednym są drobne niuanse. Ogłasza się wtedy wielki zwrot, który jest zwrotem o kilka dziesiątych stopni w którąś stronę. Trzeba by raczej powiedzieć "drgnięcie", niż zwrot.
Inny sposób, bardziej generalny, to punktowanie tego, co z istniejącego zasobu nauki jest (lub tylko może) być źle rozumiane i stworzenie - z takiego przestrzegającego kazania - rzekomo nowego wywodu. [zamiast X=A mówi się: nieprawdą jest, że X=Ą; ci, którzy tak mówią to szarlatani, a równie karygodnym błędem jest X=Z i chociaż nikt tak nie twierdzi, to czuję się zobowiązany dowieść, że takie twierdzenie też jest nieprawdą, a ja z wielu różnych przesłanek, po setkach stron bajerów, zapewniam, że X=A i dla pewności obudowuję to twierdzenie całkiem niezłym systemem zaklęć].
Całkiem podobnym do powyższego sposobem jest przekręcenie zastanego zasobu wiedzy do pewnej jego zdegenerowanej formy oraz uczynienie z wybranej grupy naukowców stereotypowych fanatyków i redukcjonistów; po czym autor takiego wywodu może z łatwością stać się bohaterem, dokonując problematyzacji i nazwania omówionych przez zestereotypizowanych przez niego naukowców spraw, nieco innymi nazwami i w nieco bardziej współczesnym języku.
Zabawy językiem są w ogóle kolejnym ważnym, autonomicznym sposobem. Wymyślić dobrze brzmiące pojęcie to połowa sukcesu, zawsze ktoś podchwyci.
Sposobów są setki, ale ja skończę na tych kilku, żeby nie wypisać klawiatury.
Przytoczę jeszcze tylko przykład z dzisiaj. W Michała Głowińskiego omówieniu (przy okazji innych spraw) kilku koncepcji Arona Gurwitscha znalazłem opis systemu, który nie jest harmonijny, lecz tak wewnątrz, jak i na zewnątrz wciąż dynamizowany przez dialektyki strukturyzacji i destrukturyzacji.
Czy to nie jest w gruncie rzeczy to samo, co późniejsze Deleuza plateaus, czy też asamblaże, razem z procesami terytorializacji i deterytorializacji?

sobota, 1 czerwca 2013

handlujta z tym

bywa, że robienie nauki, a jeszcze częściej kontakt z nią ma posmak wypływającego od nadawcy komunikatu o charakterze "in your face!".
nie mówcie, że nie dostrzegacie.

piątek, 31 maja 2013

fopa

Czy wszyscy po wysłaniu maila (ewentualnie publikacji posta na blogu) panicznie wchodzą do wysłanych i sprawdzają, czego tam zabrakło i jaką gafę właśnie na pewno popełnili?
Ja zawsze

czwartek, 30 maja 2013

grzesznikami jesteśmy, lecz nie chcemy o tym wiedzieć

Znacie ten argument: "przecież to nic złego, sam tak robię/mi też się zdarzyło/wszyscy tak robią"?
Nazwijmy to więc po imieniu: hipokryzja.
puszczanie komuś czegoś płazem, bo samemu jest się podobnie winnym.
Użycie tego argumentu nie zmienia statusu grzechu (powinienem mówić "przewinienia", ale mam nadzieję, że nie doprowadzam sprawy do profanacji, a zależy mi wskazaniu na wartości zamiast na umowy - mimo, że tego nie znosicie), próbuje tylko uczynić obraz grzesznika mniej wyraźnym.
Notoryczne używanie takiego argumentu (pierwotnie na swoją obronę) nie tylko podważa istnienie zasad i wartości, ale też podważa istnienie samego zła (niestosowności).
W ostateczności okazuje się, że wszystko da się uzasadnić (wszystko co mi było na rękę w danym momencie). Nic nie jest już złe. Odtąd ci, którzy wyrządzają zło nie są winni (a tym bardziej źli), a ci, który tego zła doświadczają, nie są już pokrzywdzeni.
Egzemplifikuję rynkiem pracy:
Pracodawca nie płaci pracownikom pensji, ale to nic złego, sam kiedyś nie oddałem należnej komuś kasy, przecież to się zdarza, pracownicy powinni zamknąć mordy.
W domyśle takiej sytuacji pozostaje rzeczywisty, przerzucony gdzie indziej problem - ten, którego się nie przywołuje - czyli pracownicy, którzy nie mają pieniędzy na bieżące utrzymanie, przez wszystkich dookoła są uciszani, w swojej podrzędnej sytuacji tracą wiarę w sprawiedliwość, nie mają nadziei, że uda im się cokolwiek zdziałać wobec oszukującego pracodawcy.
Miejsce na ćwiczenie czytelnika, którego zobowiązuję do przemyślenia 2 innych przykładów opisanego tu mechanizmu:

Podsumowanie:
To, że sprawca nie dostrzega problemu (a to dla niego najwygodniejsze), nie likwiduje problemu, tylko przenosi go na ofiarę, która zostaje z tym problemem tym bardziej osamotniona.

wtorek, 28 maja 2013

nauka znieczulania

 Wnioski z opracowania tego artykułu są dość proste i może nawet spodziewane:

Okazało się, że osoby, które wcześniej przez 2 tygodnie trenowały współczucie były bardziej skłonne do wydania własnych pieniędzy w sposób altruistyczny, niż osoby, które trenowały w tym czasie techniki dowartościowywania się
Tym najbardziej wyraźnym wynikiem badania jest to, że empatii można się nauczyć.
Drugim, którego recenzentka nie opracowała, jest jednak wskazanie, że "techniki dowartościowywania się" najwyraźniej tą empatię osłabiają.
Dokładnie tak jak mówię: dowartościowywanie siebie = znieczulanie się. Praca nad zadowalaniem się sobą dąży do arogancji, egotyzmu, do wykluczania Innych.
Prywatne szczęście jest osiągane po części czyimś kosztem. Wmawianie sobie, że jestem niezależną jednostką, wyjątkowym facetem, że zasługuję na coś przez sam fakt, że jestem mną to takie tworzenie omamów, ciąg dalszy konsumpcji (w tym przypadku konsumowanie bycia w sobie skierowane na poczucie przyjemności), to tylko "techniki" (a więc wytwarzanie czegoś w sztuczny sposób).
Kto wierzy w niewinność, ten całuje się z trupem.
Z drugiej strony empatia nigdy nie jest całkiem przyjemna. Empatia to uznanie kompleksowości sieci aktorów i odrębnej tożsamości Innego. Empatia to też dostrzeganie problemowości, której alternatywą jest ignorowanie, zbywanie, lekceważenie.
Życie nie po to jest by cieszyć mordę. 

wtorek, 14 maja 2013

profesjonalne dziadowanie

W sytuacji powszechnej mizerii finansowej niemal wszyscy dorabiają. Uczą w kilku szkołach (około 80 proc. nauczycieli akademickich pracuje na dwóch etatach), szukają różnych dodatkowych zajęć, często odległych od ich naukowych zainteresowań, gotowi są przyjąć wszelkie chałtury. Ten stan powoduje, że są chronicznie przemęczeni, sfrustrowani, wypaleni. Na nic nie mają czasu, siłą rzeczy pracują byle jak

Okazało się, że dziaduję bardziej niż się wydaje akademickim buntownikom.
Antoni A. Kamiński stwierdza, że doktorant zarabia 1800zł. Oburzające, ale chodzi o tych, którzy są zatrudnieni na etacie. Większość, z tego co wiem, nie jest, a nie umniejsza to ich udziału w nauce i dydaktyce akademickiej. Są więc oni - tzn. ja też, więc: my jesteśmy tą siłą niosącą szczególny potencjał bylejakości. Ciężko się z nią zmagać, kiedy trzeba się najpierw jakoś teraz utrzymać, a potem bać się cały czas o przyszłość. Robienie nauki to sprawa jakby trochę w tle.

sobota, 11 maja 2013

studentę się

Będąc wciąż studentem już przygotowującym się do dydaktyki, muszę sformułować jeden nieznośny wniosek.
Na studia przychodzą ludzie, którzy chcą zostać pracownikami, ludzie którzy chcą zostać naukowcami oraz ludzie, którzy chcą zostać ludźmi.
Nie wiadomo jak ich pogodzić, w szczególności w tym sensie, jaki mieć stosunek do nich i program dla nich.
Z reguły wszyscy zostają po jakiejś części ofiarami.
Sam podejrzewam, że nie jestem odosobnionym efektem ubocznym tego systemu. Zostałem studentem, bo chciałem zostać człowiekiem i może przy okazji trochę pracownikiem. Tymczasem w tej chwili zostaję naukowcem. 
Powiedzmy, że to przykład na to, że po drodze jest coś nie tak

środa, 8 maja 2013

nowe horyzonty akademickiego kolesiowstwa

Czy zamienianie Akademii w rynek, na którym obowiązuje konkurencja między naukowcami, głównym dążeniem jest zyskanie uznania, sposobem na jego uzyskanie, a zarazem walutą dobre recenzje, a źródłem (emitentem waluty) recenzji uznani badacze – nie jest ostatecznie nieco szemranym zapętleniem się systemu?

żołądek określający świadomość

Gdybym nie był głodny, to bym nie narzekał.
Najoczywiściej.
Nie mogę mówić o czymś, co nie jest moim udziałem.
Najedzeni nie widzą problemu.
W egoizmie łatwo, miło i przyjemnie się zapomnieć.
Jednak własny dobrostan nie zmienia świata.
Dlatego staram się, żebyście mieli podstawy do pamiętania i podtrzymywania przy życiu świadomości, a może wyrzutów sumienia, może motywacji do pomagania, może satysfakcji z uczynionych w stronę zmiany gestów, a może kroków.
Wasza (proszę się zaliczyć do wy lub do my wg sumiennej oceny własnych postaw i działań) konsumpcja to nie pępek świata, ani jakakolwiek jego reprezentatywność.
Biedni, dyskryminowani, oszukiwani i niewiele temu winni nadal istnieją, machają do was, ale nie patrzycie.
Ja nie macham, tylko narzekam.
Proszę się jednak rozglądać

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

spowiedź ze stawiania się

Chyba od zawsze miałem dziwną potrzebę, żeby bawić się w takie małe lub nieco większe moralne postanowienia.
Jeśli coś wydawało się potrzebne, naturalne, oczekiwane lub wymagane, to zawsze starałem się dodać do własnego wykonania jakiś manifest niezależności lub wykonać zupełny unik.
Jeśli coś miało być niemożliwe, nieznaczące, nieoceniane, to starałem się z kolei dodawać to do swoich obowiązków.
Samo takie oponowanie nie jest oczywiście jeszcze niczym moralnym, ale starałem się, żeby poszczególne akty były moralnie nasycone, albo wykonywałem je w perspektywie jakiejś idei (mniejsza o to czy eschatologicznej czy całkiem przyziemnej).
Dokonując takiej ewaluacji in media res, muszę przyznać, że chyba żaden z tych manifestów nie przyniósł żadnego efektu, może poza podtrzymywaniem resztek szacunku do siebie.
Epizodycznie był to powód, dla którego musiałem pokochać Amelię.
Holistycznie jest to kolejny z powodów, przez które zostałem takim nieużytym bucem.

sobota, 27 kwietnia 2013

wielka masakra kotami

Paryscy rzemieślnicy nie mogli wiedzieć.
Nie mógł też wiedzieć Robert Darnton.
A jednak dzieje się. Masakra tamtych kotów nie poszła na marne. Koty przetrwały i mszczą się.
Albo właściwie mści się wręcz huxleyowskie społeczeństwo ery ponowoczesności.
Zabawią nas na śmierć.
O niczym nie da się rozmawiać. Żadna prawda nie trzyma się umysłów. Praktyka refleksji na temat pozyskanej informacji została dawno zapomniana. Trwałość argumentu wynosi co najwyżej czas dzielący od zobaczenia następnego kota.
Trzęsienie ziemi w Chinach. To okropne. O! Kotek... jaki słodki! Hahaha!
Jeśli ktoś czyta tego bloga, a w dodatku robi to chronologicznie, to zakładam się, że już zapomniał(/-a) treść poprzedniego.
(a był w gruncie rzeczy o tym samym)

who doesn't love the bullshit

czuję się jak share na portalu społecznościowym, ale zacytuję:

wtorek, 23 kwietnia 2013

aspiranci

Gdyby ktoś w ogóle czytał tego bloga, to miałbym między innymi jedną nadzieję na efekt takiego czytelnictwa:
Żeby reklamowo-serialowo-filmowy wizerunek konsumenckiego życia wyższej klasy średniej nie musiał być jedynym uznawanym za istniejący i uprawomocniony sposobem życia.
Jest tyle możliwości, a wszyscy aspirują do kupienia domu, samochodu, mikrofalówki, smartfona, konsoli gier i całego, o niezliczonej i jeszcze rosnącej liczbie elementów, zbioru gadżetów, które służą głównie do tego, żeby poczuć się lepiej, a właściwie, żeby poczuć się, że dopiero teraz jest się normalnym. Wziąć ślub, wydać majątek na wesele, ubrać dziecko w niebieskie lub różowe i zasypać zabawkami. Wyjechać na wakacje do Egiptu, Hiszpanii bądź Włoch, a zimą koniecznie na narty. Sprawić sobie modne, ciuchy, buty, teczki, brwi, cycki, ogolić włosy łonowe. Zapomnieć o ideałach, nie wierzyć w zmiany inne niż wewnątrz modelu, wybierać tylko z tych samych ofert, co większość.
Kto tego wszystkiego jeszcze nie zrobił ten nie nadąża, a kto nie goni, ten nie żyje.
Oto ja mówię i pokazuję: marnuję życie, a żyję dalej. 
Skoro większość musi wciąż torpedować nas tym jednym, to chce mi się dalej pisać o moich całkiem innych aspiracjach i całkiem innym świecie.

niedziela, 21 kwietnia 2013

akademicka redystrybucja

Z góry wstyd mi za wykorzystanie tematu z życia, ale niech przejdzie do historii i posłuży za krytykę systemową.
Najpierw ja. Więc bieda. Używałem myszkę kupioną w hipermarkecie za 5zł. Od kiedy zepsuła się w końcu lampka podświetlająca rolkę, cieszyłem się, że całkiem sprawny sprzęt, ale w niedługim czasie sama rolka też się zepsuła i tak to trwało przez długie miesiące. Głupia sprawa, ale taka rolka potrafi się przydawać albo raczej jej brak może denerwować i utrudniać życie. Pod koniec zeszłego roku rodzice namawiali mnie na wybór prezentu. Poza kawałkiem odzieży kupiłem sobie także myszkę. Tym razem już za 18zł razem z przesyłką. Rolka działała niecały tydzień. Od 4 miesięcy jestem więc zawstydzony i tym bardziej sfrustrowany sprawą myszki. Jako doktorant, czy mógłbym liczyć na jakieś małe dofinansowanie z uczelni? Nie jestem zatrudniony, a Uczelnia, Wydział ani Instytut/Zakład nie mają (albo mają na tyle mało, że dają na tyle niechętnie, że za dużo z tym zachodu, żeby w ogóle pytać) pieniędzy nawet na wysłanie nas na konferencje.
Tymczasem w lepszym świecie nowowybudowanych gmachów trochę innej uczelni, jak doszły mnie słuchy, doktorant ma już na wstępie wielkie szanse zostania z miejsca zatrudnionym przez uczelnię. Być może z tego wynika to, co wydarzy się dalej więc zapisałem tylko dla sygnalizacji i nie będę zmyślał więcej o ogólnych warunkach środowiskowych na tamtej uczelni, bo nie chcę wiedzieć zbyt wiele, żeby nie musieć zazdrościć - i przejdę do sedna. Myszka. Przetarg na wyposażenie dla jednostki. Doktoranci wpisują, czego sobie życzą. Myszka za ponad 200zł. Myk! (no tak, ten myk to z powodu zbiurokratyzowania procedur znacznie dłuższy proces) Jest myszka.
Przeczytaj treść powyższego zadania i, uwzględniając fakt finansowania uczelni publicznych przede wszystkim ze środków budżetu państwa, odpowiedz na pytania:
Czy doktorantowi nr 2 nie wystarczyłaby myszka z przedziału 50-100zł?
Czy doktorant nr 1 powinien być pozbawiony możliwości udziału w konferencjach, co powinno być zasadniczym elementem odbywania studiów doktoranckich i prowadzenia badań?
Z czego wynikają nierówności między doktorantami?
Jak uzasadniane są nierówności między doktorantami?
Czy nawet jeśli omnipotentna władza oceniła prawidłowo, że doktorant nr 2 zasługuje na więcej, to czy przeznaczone na finansowanie go środki nie trafiają przypadkiem ostatecznie do biznesu, który sprzedaje dobra nazywane luksusowymi (czyli takie, które spokojnie mogłyby być tańsze, ale zawierają w swojej cenie element kreacji poczucia bycia usytuowanym wyżej w społecznej hierarchii oraz element zdzierstwa praktykowanego przez sprzedawcę lub producenta)?
Do interpretacji treści zadania odnieś także poniższy cytat magistra Leona Pienio: "Obawiam się tego, aby cały ten rozpiżdżaj nie doprowadził do sytuacji, w której jednej stronie mówi się 'niech bieda piszczy', a z drugiej strony powstaje nadmiar i 'hulajdusza!'".

piątek, 19 kwietnia 2013

jak pozbawić się przyszłości i przeszłości za jednym zamachem

Jeśli istnieje już obowiązek myślenia o swojej biografii w kategoriach hierarchizujących, to nazwać swoim najlepszym okresem życia musiałbym ten nie tak jeszcze dawny okres, w którym zaczynałem angażować się w pojmowanie i jednocześnie rzeczywiście pojmować, a przy tym miałem jeszcze jakieś marzenia, których spełnienie wydawało się całkiem nieodległe.
Obecnie nie mam już marzeń i nie mogę w nie wierzyć, a skoro dowiedziałem się, że poprzednie marzenia były złudzeniami, to właściwie nie mogę nawet traktować poważnie 'najlepszości' tamtego okresu.

środa, 17 kwietnia 2013

dzieję się

w życiu marnującego sobie życie nie ma ani chwili na nudę.
zaczyna się oczywiście do tego, że jeszcze od kilku er poprzedzających początek nie wyrabiam się z robotą, jaka przystoi uczestniczącemu w wyścigu szczurów (ale eksperymentalnych, bo przecież nauka!) akademickich. do tego muszę walczyć z biedą - oczywiście tylko własną, bo poza egoizmem i ograniczonymi horyzontami, wobec cudzej biedy nie mam innych środków niż parę wypisywanych tu, a traktowanych jako głos wariata, słów.
jednak nawet, gdy danego dnia ponadprzeciętnie nie mam sukcesów w żadnym z tych 2 powyższych aspektów, to wciąż pozostaję zarobiony po pachy.
bardzo poważnie muszę bowiem traktować takie obowiązki jak: przejmowanie się, stany lękowe, czarne scenariusze, rozpamiętywanie, frustracje, plucie w brodę, wstydzenie się, utopijne plany, śmiech przez łzy, wyrzuty sumienia, przekonywanie się do fizjologicznych konieczności, marzenia, alternatywne autobiografie, obawy egzystencjalne, Weltschmerz, rozczarowania, rozrost oczekiwań, słomiany zapał, rozważanie absurdalności rzeczywistości, poszukiwanie choćby minimalnych dowodów na realność doświadczanego, hamowanie potrzeb, zżymanie się, żałowanie, popadanie w rezygnację, kontemplacja niechęci i niewiary, niedowierzanie, scenariusze ucieczki, unikanie obowiązków, dowodzenie sobie niemożliwości, powstrzymywanie się, rozdrapywanie ran, zazdrość, niezdecydowanie, zobojętnienie, przerażenie, obiecywanie poprawy, reminiscencje, szukanie plam na słońcu, otępienie  i jeszcze wiele innych niezbędnych spraw codziennych.

piątek, 12 kwietnia 2013

mała mierna dygresja

Dygresje w tekstach same w sobie są niesamowitym obszarem opowieści. 
Czasem dygresje spycha się do przypisów i wtedy same przypisy da się czytać jak odrębny tekst.
Częściej jednak dygresje są wymieszane tak z tekstem, jak i z przypisami (a przez to stają się kolejnym utrudnieniem w czytaniu, gdy trudno w ogóle dostrzec zmiksowany z nimi główny nurt myślenia, który bywa w dodatku objętościowy mniejszy niż materiał dygresyjny)
Dygresje zazwyczaj tworzą wiedzę, która należy po prostu do innego obszaru, w którym posiada swoje rozwinięcie. Jeśli z tej dygresji dość łatwo można trafić do odpowiedniego pola wiedzy, to w nim samym rozproszone po innych obszarach dygresje są niemal nieznane i poza zupełnym przypadkiem nie ma innych dróg prowadzących od dziedziny do dygresji na jej temat.
Część dygresji będzie z natury naiwna, ale z własnego doświadczenia sądzę, że część może być też odkrywcza, choćby przez umieszczenie myśli w niezwyczajnym dla niej kontekście.
Co wydaje mi się w każdym razie najciekawsze to to, że pewien obszar tematyczny dygresji nie ma swojego własnego świata i funkcjonuje tylko w dygresjach i tylko poprzez nie bywa wyrażany.
Muszę przyznać, że miewałem do czynienia z tekstami, w których tylko dygresje podtrzymywały przy życiu moje skupienie.
Może dygresje należałoby pisać innym kolorem? Byłoby to klarowniejsze, ale z drugiej strony wymagałoby od autorów niemożliwego - dokładnego określenia tego, o co im chodzi (nie mogę w tym miejscu być ironiczny - nie zawsze, a nawet nieczęsto pisze się do celu, a czasem to właśnie jest zabójcze).
W ten sposób dzisiaj do powodów, które odnawiają moje marzenie o rzuceniu wszystkiego w pizdu i zajęciu się czymś zupełnie innym dodałem chęć stworzenia nauki - no dobrze, niech będzie jednak trochę skromniej - eksperymentalnej zabawy w systematyczne kolekcjonowanie i analizę dygresji. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

do (moich) przyjaciół Moskali

kontynuując temat intertekstualności, dla utrudnienia tytułuję post tak jak nastąpiło i sprawozdaję:
z okazji ostatnich świąt okazało się, że puszczające mi czasem nerwy wygrały nad moją prywatnością i przy pomocy facebooka (tak - okrada nas z prywatności) zostałem zdemaskowany wśród żywych ludzi.
w taki sposób stałem się atrakcją jednego wieczoru, bo życie w erze smartfonów przekształciło sytuację w spotkanie autorskie z komentowaniem co głupszych fragmentów mojego skrytopisarstwa.
dzięki temu zostałem komunistą, anarchistą, rewolucjonistą, potencjalnym samobójcą, potencjalnym terrorystą, hipokrytą-krytykiem społecznym oraz nienawidzącym wszystkich nas wszystkich
w większości z tych zarzutów jest coś trafnego, ale ponieważ nie całkiem, to aż do teraz chodził za mną obowiązek napisania małego sprawozdania z tej afery. będę więc odpowiadał na pytanie 'o co mi chodzi z tym blogiem', robiąc to oczywiście w taki sposób, żebyście zgubili się po drodze. ruszamy!

co by nie było, zdziwiłem się najpierw, że moje frustracje mogą miewać jakiś oddźwięk. bodaj pierwszy raz czułem siłę słowa, która ujawniła się dopiero w refleksie świdrujących mnie oczu czytelników, a przecież źródłowo te same słowa były właśnie wyrazem bezsilności. kto by pomyślał - myślenie i pisanie okazały się mieć znaczenie.
w niewielkiej mierze schlebia mi wywołane przerażenie i sam byłem przerażony przecenieniem mojej potencjalności do czynów terrorystycznych, a zakłopotany niedocenieniem mojego nieudacznictwa. uściślam więc:
błagam, a nie straszę;
żądam refleksyjności, a nie grożę;
chciałbym ratować, a nie wykonywać egzekucje;
działam z powodu frustracji, a nie nienawiści;
piętnuję, a nie sądzę;
jestem przegranym, a nie świętym;
a na temat bogactwa i rasizmów: nie zgadzam się, a nie nie rozumiem.
nie może być chyba nic dziwnego w tym, że mój stosunek do przyjaciół zbudowany jest na rudymentarnej ambiwalencji - tak jak każda relacja z Innym, gdy się nad Innym choć trochę zastanowić - a tym silniejszej, im bardziej ci przyjaciele oddalają się od marginesów (które ja, idąc z kolei za bell hooks, wybieram), zapatrzeni w stronę słynnej, przesuwającej się w dal horyzontu migotliwej tablicy z napisem 'tylko moje, prywatne szczęście i sukces', do której wiodą wysoko płatne autostrady. jeśli moja grafomania pachnie rzeczywiście nienawiścią, to nie tyle do was, co do miejsc, które godzicie się zajmować w polu władzy. jeśli trzeba to powiedzieć, to mówię: wasza codzienność nie jest neutralna. jesteście zawsze usytuowani w sieci współzależnych aktorów. wasze prywatne jest publiczne. wasze torebki, szafy, telefony i zawartości lodówek są polityczne. wasze pozwalanie sobie na zachcianki to czyjś brak możliwości pozwolenia sobie na konieczności. nie chodzi mi w ten sposób o was, tylko o odtwarzane przez was role, postawy i ideologie, które reprodukują wykluczenie, a oferują w zamian własną wygodę i gotowe usprawiedliwienia w stylu: 'bo tak jest', 'my zasłużyliśmy', 'życie...(z zawieszeniem głosu i wzruszeniem ramion)'.
na koniec powody, dla których głupio mi się było przyznać do autorstwa przed przyjaciółmi. tkwi w tym znowu hipokryzja, przez którą boję się wam wytykać przyjemności. nepotyzm pod postacią eufemizmu "dobór krewniaczy" rodzi się niewątpliwie z miłości. Każe wtedy ustanawiać podwójne standardy dla swoich najbliższych. Nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla nepotyzmu i nie mogę go popierać. a jednak, gdy widzę przyjaciół wykonujących performatyw, którym jest włączenie strony o adresie zmarnujmizycie, to czuję trwogę, bo boję się, że w niektórych przypadkach sensacja związana ze mną i tym blogiem mogłaby nie skończyć się na wytrzeźwieniu i spełnić zawarte w adresie strony życzenie.




środa, 27 marca 2013

my też mamy marzenia

cytuję, bo sam chciałbym spłacić długi i mieć co jeść, a może nawet kupiłbym potrzebne książki

źródłem niestety kwejk.pl
Errata: oczywiście płacenie firmie zarabiającej na naiwności ludzi, którzy chcieliby spełnić swoje marzenia - nie spełnia marzeń poza tymi, które spełnią pracownicy i udziałowcy tej firmy wykorzystując pieniędze tych, którzy zmuszeni są bardziej wierzyć w ślepy los niż możliwość uczciwego zapracowania w tej pokrętnej, zdominowanej gospodarce.

wtorek, 26 marca 2013

intertekstualność oczywistą barierą poznania

Intertekstualność to bez wątpienia bardzo trafna i operatywna teoria.
Jednak praktyczna intertekstualność to zmora każdego nowicjusza, jakimi w większości jesteśmy.
Intertekstualność robi z nas głupków. Uniemożliwia zrozumienie.
Zamiast odnosić się do rzeczy i do odbiorcy - odnosimy się do znanego tylko sobie zestawu tekstów.
Tylko jakiś typ idealny hermeneuty byłby zdolny radzić sobie z rozumieniem.

czwartek, 21 marca 2013

opamiętywanie się

aż w końcu przychodzi jakiś dzień, który trzeba dostrzec dla niego samego, niech to nawet będzie dzień wiosny, a wtedy muszę stwierdzić, że znowu nie tylko nie mam od dawna żadnych dokonań, ale także nie mam absolutnie żadnych wspomnień z ostatnich kilku miesięcy.

niedziela, 17 marca 2013

humanistyka pozbawiona książek

Ciekawa statystyka:
Odkąd zostałem doktorantem nie kupiłem ani jednej książki.

poszukuję metody

Jak rozjebać w pył ten ustrój, który się nieustannie sam z siebie odradza, a bez którego istnieje duże prawdopodobieństwo, że zaczną nie tylko dyskryminować, ale i zabijać?

niech czyta się samo

Mam to samo co wszyscy.
Znalezienie materiałów tak mnie wyczerpuje, że nie mam już siły ich czytać.
Ściągnięte pliki i wypożyczone książki potrafią leżeć u mnie bardzo długo z nadzieją, że przeczytają się same.

sobota, 16 marca 2013

idea podręcznika albo nauka jako źródło cierpień

Duża część nauki opiera się na wytykaniu innym badaczom, że czegoś nie uwzględnili, kogoś nie zacytowali, nie przystosowali się do jakiegoś imperatywu, nie odrobili lekcji, nie znają tej teorii, nie stosują najnowszych ustaleń tej dziedziny lub są w jakiś sposób zacofani.
Nieraz okazuje się, że nawet uznani badacze pomijają jakiś niezwykle ważny element teorii, na której opiera się ich własna dziedzina. Trudno się z resztą dziwić. Chyba każda gałąź nauki wypracowała tak wielki gmach teoretyczny, że niemożliwym jest objęcie go spojrzeniem. Choćby względne rozeznanie się w nim zajmuje zazwyczaj lata, a poznanie wszystkiego nie wydaje się w ogóle prawdopodobne, a tym bardziej nie można pamiętać wszystkiego: wszystkich niuansów, innowacji, genez, anegdot, przykładów i aforyzmów, a także ich autorów oraz kontekstów powstania. Wszystko to odnoszę tylko do wnętrza jednej dziedziny nauki, a dotyczy to każdej dziedziny z osobna – każdej, z którą miałem jakikolwiek kontakt. (i jestem przekonany, że nie chodzi tylko o to, że ktoś jest niechętny danej teorii – po prostu nie musi jej znać, rozumieć lub umieć zastosować).
Sam także mam wieczne problemy z orientacją. Zazwyczaj odczytuję je jako szczególnie moje problemy. Nawet w obszarach, w których wydawało mi się, że posiadłem podstawową wiedzę, od czasu do czasu wciąż odnajduję coś, co zmusza mnie do zwątpienia i do przewartościowania poprzedniego stanu wiedzy, co jest tym bardziej drażniące, gdy stwierdzam, że ta nowość jest czymś, co raz już poznałem, ale albo gdzieś mi umknęło w czeluściach pamięci albo niedostatecznie rozpoznałem tegoż konsekwencje.
Skoro nie można zaprzeczyć, że nauka wpływa na uczucia, to osobiście muszę stwierdzić, że we mnie regularnie wywołuje poczucie wstydu, gdy muszę, korząc się przed kimś (osobiście albo pośrednio – poprzez tekst lub słuchanie), że 'o tym także nie miałem pojęcia'. Nieraz mam wrażenie, że nauka to zajęcie, które polega na tym, że każdy chwali się tym, co w danej chwili wie, starając się, żeby to, co wie inni musieli uznać za coś dla nich nieznanego.
W całej tej grze nikt nie wie wszystkiego, ani nie ma szans, by wszystko wiedzieć. Dlaczego więc nie można się do tego przyznawać, a nawet zakładać na samym wstępie (bo odbiera to motywację do starania się by wiedzieć?)?
Dążę w każdym razie do tego, aby wyrazić swoją potrzebę empatycznych starań o integrację. Zamiast wytykać błędy po fakcie, naukowcy mogliby dbać o wzajemną edukację. Tejże edukacji nie służy hermetyczny język i wywody krążące dookoła sprawy na przestrzeni setek stron i z tysiącami dygresji, które nie pozwalają dostrzec właściwego przekazu autora/autorki
Wiem oczywiście jak trudno się wysławiać i wiem, że pewne sprawy lub tematy nie są wyrażalne wprost. Dlatego, nie licząc na odmianę podstawowego poziomu dyskursu naukowego, w jakim obecnie rozwija się wiedza, marzyłbym o tym, aby poza tym głównym nurtem, powstały także działy nauki, intencjonalnie podręcznikowe. Przy tym standardowy podręcznik powiela zazwyczaj większość wad całego dyskursu. Tymczasem nam zdaje się być potrzebny zwięzły poradnik, najlepiej nienarracyjny. Pytam po prostu: co robić?, a czego nie nie robić?, jak robić?, a jak robić się nie powinno?
Dobra praktyka ze świata studenckiego (z resztą nic dziwnego – to najmniej zaawansowani są najbardziej poszkodowani i muszą poświęcać najwięcej pracy na najmniejsze efekty. Dlatego próbują sobie jakoś radzić i cieszy mnie, że w otwartym dostępie): http://userwikis.fu-berlin.de/display/sozkultanthro/Home.
Oczywiście nie śmiem powiedzieć, że przeczytanie streszczenia w takim poradniku rozwiązuje sprawę, oświeca i zwalnia od czytania pełnych rozpraw. Analogicznie do idei podręcznika: od czegoś trzeba zacząć, a lepiej mieć na początek względne rozeznanie, które następnie można rozjaśniać i pogłębiać. Lepsze to niż brnąć w nieznane i rozumieć tylko promile, zniechęcając się jeszcze bardziej wraz z każdą z kilkuset stron lub z każdym komentarzem na temat własnych przemyśleń.
Na pewno nie rozpoznałem tu nic odkrywczego. Z reguły wszystko to wiemy, ale nie stosujemy lub nie chcemy stosować. Przez to nie rozumiemy i nie możemy się porozumieć. Dla jasności, wygląda na to, że tematem tego eseju były po raz kolejny relacje wiedzy i władzy.

piątek, 15 marca 2013

o braku łączności z marzeniami sennymi

Czy wszyscy tak macie, że śnią się wam czasem pełne akapity, wdrukowane już w książkę, na szarym papierze, niewątpliwie skrojone czcionką Times New Roman?
Ja czasami takie odczytuję i znajduję w nich nawet sens. Przy tym nie wierzę zupełnie w moją pamięć i nawet jeśli śniąc-czytając wydaje mi się, że obcuję z pewnym konkretnym autorem, to podejrzewam jednak, że te teksty są w całości tworem mojej skąpej wyobraźni. Budzę się wtedy jednocześnie z olśnieniem, że to nie było czyjeś i zamiast interpretować, mógłbym był zapamiętać, co czytałem. Prawie nigdy nie udaje się nic zapamiętać.