wtorek, 2 kwietnia 2013

do (moich) przyjaciół Moskali

kontynuując temat intertekstualności, dla utrudnienia tytułuję post tak jak nastąpiło i sprawozdaję:
z okazji ostatnich świąt okazało się, że puszczające mi czasem nerwy wygrały nad moją prywatnością i przy pomocy facebooka (tak - okrada nas z prywatności) zostałem zdemaskowany wśród żywych ludzi.
w taki sposób stałem się atrakcją jednego wieczoru, bo życie w erze smartfonów przekształciło sytuację w spotkanie autorskie z komentowaniem co głupszych fragmentów mojego skrytopisarstwa.
dzięki temu zostałem komunistą, anarchistą, rewolucjonistą, potencjalnym samobójcą, potencjalnym terrorystą, hipokrytą-krytykiem społecznym oraz nienawidzącym wszystkich nas wszystkich
w większości z tych zarzutów jest coś trafnego, ale ponieważ nie całkiem, to aż do teraz chodził za mną obowiązek napisania małego sprawozdania z tej afery. będę więc odpowiadał na pytanie 'o co mi chodzi z tym blogiem', robiąc to oczywiście w taki sposób, żebyście zgubili się po drodze. ruszamy!

co by nie było, zdziwiłem się najpierw, że moje frustracje mogą miewać jakiś oddźwięk. bodaj pierwszy raz czułem siłę słowa, która ujawniła się dopiero w refleksie świdrujących mnie oczu czytelników, a przecież źródłowo te same słowa były właśnie wyrazem bezsilności. kto by pomyślał - myślenie i pisanie okazały się mieć znaczenie.
w niewielkiej mierze schlebia mi wywołane przerażenie i sam byłem przerażony przecenieniem mojej potencjalności do czynów terrorystycznych, a zakłopotany niedocenieniem mojego nieudacznictwa. uściślam więc:
błagam, a nie straszę;
żądam refleksyjności, a nie grożę;
chciałbym ratować, a nie wykonywać egzekucje;
działam z powodu frustracji, a nie nienawiści;
piętnuję, a nie sądzę;
jestem przegranym, a nie świętym;
a na temat bogactwa i rasizmów: nie zgadzam się, a nie nie rozumiem.
nie może być chyba nic dziwnego w tym, że mój stosunek do przyjaciół zbudowany jest na rudymentarnej ambiwalencji - tak jak każda relacja z Innym, gdy się nad Innym choć trochę zastanowić - a tym silniejszej, im bardziej ci przyjaciele oddalają się od marginesów (które ja, idąc z kolei za bell hooks, wybieram), zapatrzeni w stronę słynnej, przesuwającej się w dal horyzontu migotliwej tablicy z napisem 'tylko moje, prywatne szczęście i sukces', do której wiodą wysoko płatne autostrady. jeśli moja grafomania pachnie rzeczywiście nienawiścią, to nie tyle do was, co do miejsc, które godzicie się zajmować w polu władzy. jeśli trzeba to powiedzieć, to mówię: wasza codzienność nie jest neutralna. jesteście zawsze usytuowani w sieci współzależnych aktorów. wasze prywatne jest publiczne. wasze torebki, szafy, telefony i zawartości lodówek są polityczne. wasze pozwalanie sobie na zachcianki to czyjś brak możliwości pozwolenia sobie na konieczności. nie chodzi mi w ten sposób o was, tylko o odtwarzane przez was role, postawy i ideologie, które reprodukują wykluczenie, a oferują w zamian własną wygodę i gotowe usprawiedliwienia w stylu: 'bo tak jest', 'my zasłużyliśmy', 'życie...(z zawieszeniem głosu i wzruszeniem ramion)'.
na koniec powody, dla których głupio mi się było przyznać do autorstwa przed przyjaciółmi. tkwi w tym znowu hipokryzja, przez którą boję się wam wytykać przyjemności. nepotyzm pod postacią eufemizmu "dobór krewniaczy" rodzi się niewątpliwie z miłości. Każe wtedy ustanawiać podwójne standardy dla swoich najbliższych. Nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla nepotyzmu i nie mogę go popierać. a jednak, gdy widzę przyjaciół wykonujących performatyw, którym jest włączenie strony o adresie zmarnujmizycie, to czuję trwogę, bo boję się, że w niektórych przypadkach sensacja związana ze mną i tym blogiem mogłaby nie skończyć się na wytrzeźwieniu i spełnić zawarte w adresie strony życzenie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz