Taki tytuł to oczywiście gramatyczny błąd i ośmieszenie. Ale jakiż
to ma idealny rytm! Czy lepiej poświęcać drugie dla pierwszego,
niż pierwsze dla drugiego?
W każdym razie potrzebuję napisać coś o działaniu wbrew swoim
interesom, wbrew rozsądkowi i w gruncie rzeczy trochę wbrew sobie.
Ponieważ nie miałem czasu ani pieniędzy, to poświęciłem obydwa
na to, żeby pojechać do Stanów. Tutaj marnuję czas, żeby odrobić
wydane na organizację wyjazdu pieniądze. Przez to mam jeszcze mniej
czasu na pracę nad doktoratem, którą przecież wciąż uznaję za
najważniejszą.
Cała transakcja brzmi więc paradoksalnie: wydać pieniądze, bo to
żeby pojechać gdzieś, gdzie będzie się starało te pieniądza
odzyskać. Zyskiem spoza powyższych rachunków w całości takiego programu – bo po imieniu mówiąc
nazywa się to work and travel (swoją drogą możliwe, że
jestem jedynym doktorantem, który dał się złapać na taką
zachętę i zachciało mu się przygody; wszyscy inni doktoranci
załatwiają sobie pewnie granty w USA, gdzie nic nie robią, ale
mają wszystko opłacone, łącznie z pensją, o której ja, pracując rzecz jasna fizycznie mogę
tylko pomarzyć) – ma być zobaczenie z bliska Ameryki. Wiadomo,
fajnie, ale nie całkiem wiadomo, dlaczego fajnie?
Dlaczego Rosja, Czechy albo Namibia nie są równie atrakcyjne? Pod
wieloma względami są, więc po co zachciało mi się pchać do
Ameryki. Będąc, bądź co bądź, mieszkańcem Akademii (nawet
jeśli pomieszkuję w niej kątem i w suterenach), nie potrafię tego
potraktować inaczej niż jako efekt kolonialny. I właśnie nie
postkolonialny, bo mimo, że o amerykanizacji przestało być aż tak
głośno i ma ona coraz więcej globalnej konkurencji, to wciąż
działa. Być może najsilniej działa z wnętrza mnie, który
przesiąkałem zachłyśnięciem się Amerykę wszystkich dookoła,
gdy hodowałem swoją świadomość, zaczynając przecież od lat 90.
tamtego wieku.
Mam nadzieję, że nie sprofanuję hasła, mówiąc, że jestem w
Ameryce, bo Ameryka jest we mnie. I jest u mnie.
Już w trakcie pierwszej doby w USA, skojarzenia do filmów
przychodziły mi same na myśl. Rzeczywiście jest tu tak, jak się
widuje na filmach! Zadziwiająco amerykańsko, nawet jeśli tej
amerykańskości z doświadczania nie da się przenieść w
zdefiniowanie. Okazuje się, że te wszystkie krajobrazy nie są
tylko inscenizacjami, że te domy, te ulice, te taksówki, te
pickupy, te werandy, te wieżowce, te Kapitole, te autostrady, te
języki, ci ludzie, te reklamy, te walmarty; że to wszystko
widzialne i namacalne.
Tylko, że to wszystko to opowieść o pierwszym wrażeniu. Po pewnym
czasie okazuje się, że z filmów jest tu tylko tło, a właściwie
elementy tła. Wszystko, co podczas wyobrażeń iskrzących się w
głowie na brzmienie słowa Ameryka, jest najbardziej ekscytujące, w
rzeczywistości jest zimne, rozwleczone, niedostępne, powszednie i
tak samo trudne, jak cokolwiek, gdziekolwiek. Podczas rozmowy z
Jamajczykiem, okazuje się, że jego też przyciągnęły tu filmy i
jest tego całkowicie świadomy, tak samo jak, za główną lekcję z
tego pobytu uznaje świadomość, że filmy faktycznie kłamały i
dziwnym było liczyć na nie wiadomo właściwie co, dla którego
tymczasowo zostawił swoje całkiem dobre życie tam na Jamajce.
Nawet jeśli podejrzewamy, że różnica, mimo różnic, nie może
być naprawdę znacząca, to myśląc o tym, co chcielibyśmy
zobaczyć, choć raz w życiu, walimy czasem z jakiegoś ślepego
zaułka wpojonego w nas pożądania: New York! Albo Stany w
całości!, tak jakby dało się zobaczyć na raz obszar o takiej
wielkości.
Swoją drogą moim udziałem stała się też izolacja. Przyjechałem
po Stany, a siedzę w ośrodku górskim, z którego nie bardzo jest
się jak ruszyć, a wszędzie jest daleko.
Kolejnym klasycznym błędem całego planu są nadzieje związane z podróżowaniem, z nowym miejscem, z
zupełnie nowym miejscem. Podróż to zawsze rodzaj ucieczki od
codzienności, od siebie i własnych problemów. Na miejscu okazuje
się jednak, że uciekając przed sobą, znów zabrałem siebie ze sobą. W ten sposób
właściwie niczego się nie rozwiązuje.
Chcąc chronić Was, drodzy przypadkowi przed efektami
amerykańskiego kolonializmu i ustrzec przed płaceniem konsulatowi -
kilka krótkich listów z podróży do Ameryki: jedzenie zbyt tłuste
lub zbyt słodkie, odległości zbyt duże, ludzie zbyt aroganccy i
zbyt leniwi, język zbyt niewyraźny, wieżowce zbyt niskie, ścieżki
w górach zbyt mokre, ceny wciąż zbyt wysokie, chodniki zbyt wąskie
i zbyt rzadkie, prąd zbyt amerykański, klimatyzatory zbyt głośne,
klamki zbyt okrągłe, muzyka zbyt powtarzalna, monotonia zbyt
znajoma, mrzonki zbyt zawodne, wszystko tak samo wymagające, jak
było, jest i będzie.
Mimo, że wielu tutejszych, podobnych do mnie niewolników
kolonializmu, narzeka na nudę, to ja jednak muszę stwierdzić, że
ten mały naiwny etnolog, któremu pozwalam działać i dziwować się
wszystkiemu, wciąż sprawia, że dla mnie jest to wszystko nadal w
jakiś sposób interesujące...