poniedziałek, 29 lipca 2013

cofanie się wstecz

Taki tytuł to oczywiście gramatyczny błąd i ośmieszenie. Ale jakiż to ma idealny rytm! Czy lepiej poświęcać drugie dla pierwszego, niż pierwsze dla drugiego?
W każdym razie potrzebuję napisać coś o działaniu wbrew swoim interesom, wbrew rozsądkowi i w gruncie rzeczy trochę wbrew sobie.
Ponieważ nie miałem czasu ani pieniędzy, to poświęciłem obydwa na to, żeby pojechać do Stanów. Tutaj marnuję czas, żeby odrobić wydane na organizację wyjazdu pieniądze. Przez to mam jeszcze mniej czasu na pracę nad doktoratem, którą przecież wciąż uznaję za najważniejszą.
Cała transakcja brzmi więc paradoksalnie: wydać pieniądze, bo to żeby pojechać gdzieś, gdzie będzie się starało te pieniądza odzyskać. Zyskiem spoza powyższych rachunków w całości takiego programu – bo po imieniu mówiąc nazywa się to work and travel (swoją drogą możliwe, że jestem jedynym doktorantem, który dał się złapać na taką zachętę i zachciało mu się przygody; wszyscy inni doktoranci załatwiają sobie pewnie granty w USA, gdzie nic nie robią, ale mają wszystko opłacone, łącznie z pensją, o której ja, pracując rzecz jasna fizycznie mogę tylko pomarzyć) – ma być zobaczenie z bliska Ameryki. Wiadomo, fajnie, ale nie całkiem wiadomo, dlaczego fajnie?
Dlaczego Rosja, Czechy albo Namibia nie są równie atrakcyjne? Pod wieloma względami są, więc po co zachciało mi się pchać do Ameryki. Będąc, bądź co bądź, mieszkańcem Akademii (nawet jeśli pomieszkuję w niej kątem i w suterenach), nie potrafię tego potraktować inaczej niż jako efekt kolonialny. I właśnie nie postkolonialny, bo mimo, że o amerykanizacji przestało być aż tak głośno i ma ona coraz więcej globalnej konkurencji, to wciąż działa. Być może najsilniej działa z wnętrza mnie, który przesiąkałem zachłyśnięciem się Amerykę wszystkich dookoła, gdy hodowałem swoją świadomość, zaczynając przecież od lat 90. tamtego wieku.
Mam nadzieję, że nie sprofanuję hasła, mówiąc, że jestem w Ameryce, bo Ameryka jest we mnie. I jest u mnie.
Już w trakcie pierwszej doby w USA, skojarzenia do filmów przychodziły mi same na myśl. Rzeczywiście jest tu tak, jak się widuje na filmach! Zadziwiająco amerykańsko, nawet jeśli tej amerykańskości z doświadczania nie da się przenieść w zdefiniowanie. Okazuje się, że te wszystkie krajobrazy nie są tylko inscenizacjami, że te domy, te ulice, te taksówki, te pickupy, te werandy, te wieżowce, te Kapitole, te autostrady, te języki, ci ludzie, te reklamy, te walmarty; że to wszystko widzialne i namacalne.
Tylko, że to wszystko to opowieść o pierwszym wrażeniu. Po pewnym czasie okazuje się, że z filmów jest tu tylko tło, a właściwie elementy tła. Wszystko, co podczas wyobrażeń iskrzących się w głowie na brzmienie słowa Ameryka, jest najbardziej ekscytujące, w rzeczywistości jest zimne, rozwleczone, niedostępne, powszednie i tak samo trudne, jak cokolwiek, gdziekolwiek. Podczas rozmowy z Jamajczykiem, okazuje się, że jego też przyciągnęły tu filmy i jest tego całkowicie świadomy, tak samo jak, za główną lekcję z tego pobytu uznaje świadomość, że filmy faktycznie kłamały i dziwnym było liczyć na nie wiadomo właściwie co, dla którego tymczasowo zostawił swoje całkiem dobre życie tam na Jamajce.
Nawet jeśli podejrzewamy, że różnica, mimo różnic, nie może być naprawdę znacząca, to myśląc o tym, co chcielibyśmy zobaczyć, choć raz w życiu, walimy czasem z jakiegoś ślepego zaułka wpojonego w nas pożądania: New York! Albo Stany w całości!, tak jakby dało się zobaczyć na raz obszar o takiej wielkości.
Swoją drogą moim udziałem stała się też izolacja. Przyjechałem po Stany, a siedzę w ośrodku górskim, z którego nie bardzo jest się jak ruszyć, a wszędzie jest daleko.
Kolejnym klasycznym błędem całego planu są nadzieje związane z podróżowaniem, z nowym miejscem, z zupełnie nowym miejscem. Podróż to zawsze rodzaj ucieczki od codzienności, od siebie i własnych problemów. Na miejscu okazuje się jednak, że uciekając przed sobą, znów zabrałem siebie ze sobą. W ten sposób właściwie niczego się nie rozwiązuje.
Chcąc chronić Was, drodzy przypadkowi przed efektami amerykańskiego kolonializmu i ustrzec przed płaceniem konsulatowi - kilka krótkich listów z podróży do Ameryki: jedzenie zbyt tłuste lub zbyt słodkie, odległości zbyt duże, ludzie zbyt aroganccy i zbyt leniwi, język zbyt niewyraźny, wieżowce zbyt niskie, ścieżki w górach zbyt mokre, ceny wciąż zbyt wysokie, chodniki zbyt wąskie i zbyt rzadkie, prąd zbyt amerykański, klimatyzatory zbyt głośne, klamki zbyt okrągłe, muzyka zbyt powtarzalna, monotonia zbyt znajoma, mrzonki zbyt zawodne, wszystko tak samo wymagające, jak było, jest i będzie.
Mimo, że wielu tutejszych, podobnych do mnie niewolników kolonializmu, narzeka na nudę, to ja jednak muszę stwierdzić, że ten mały naiwny etnolog, któremu pozwalam działać i dziwować się wszystkiemu, wciąż sprawia, że dla mnie jest to wszystko nadal w jakiś sposób interesujące...

wtorek, 2 lipca 2013

po fakcie nic się nie zmienia

Miałem sen, nie tyle koszmar, co sen o stresie. Śniło mi się, że robię coś karkołomnego. Wyjeżdżam do Ameryki. Muszę załatwić tysiąc spraw. Nie zdążam. Mam jakieś problemy oficjalne. Jednak wylatuję. Znajduję się w Stanach. Jestem w jakimś sklepie. Nie potrafię nic w nim rozpoznać. Nie wiem co mam kupić. Nie wiem jak posługiwać się pieniędzmi. Nie znam języka. Przy kasie czegoś ode mnie wymagają, ale zupełnie nie rozumiem czego. Robię jakieś zamieszanie. Chcą mnie zatrzymać. Z miejsca tęsknię, żałuję wyjazdu, wypominam sobie brak przygotowania. Cały roztrzęsiony. Wyzwanie ponad siły. Nie wiem co mam robić. Wiem, że nie dam sobie rady. Pogubiony.
A potem budzę się, przecież w tej samej Ameryce, która mi się śniła, ale budzę się już obojętnie, bez napięcia, bez strachu, właściwie znudzony i co najwyżej zdenerwowany tym, że wstawać muszę codziennie przed 5 rano. Wiem już, że nic tu specjalnego. Co prawda trochę inaczej, ale w gruncie rzeczy tak samo, a przynajmniej na tyle podobnie, że przez samo bycie człowiekiem zawsze uda się jakoś porozumieć, z kimkolwiek lub czymkolwiek bądź.
W tym śnie jednak widać, jak nawet po fakcie mały panikarz w moich wewnętrzach nie daje spokoju.
Podejrzewam jednak, że rzecz jest jeszcze bardziej uniwersalna. Chodzi w niej o status, jaki się przypisuje pewnym bytom, a jest on na tyle silny i emocjonujący, że żadne prawdy, fakty i weryfikacje nie są w stanie zmienić go ani całkowicie pozbawić siły.
Bóg nawet u ateistów wywołuje drżenie.