poniedziałek, 29 kwietnia 2013

spowiedź ze stawiania się

Chyba od zawsze miałem dziwną potrzebę, żeby bawić się w takie małe lub nieco większe moralne postanowienia.
Jeśli coś wydawało się potrzebne, naturalne, oczekiwane lub wymagane, to zawsze starałem się dodać do własnego wykonania jakiś manifest niezależności lub wykonać zupełny unik.
Jeśli coś miało być niemożliwe, nieznaczące, nieoceniane, to starałem się z kolei dodawać to do swoich obowiązków.
Samo takie oponowanie nie jest oczywiście jeszcze niczym moralnym, ale starałem się, żeby poszczególne akty były moralnie nasycone, albo wykonywałem je w perspektywie jakiejś idei (mniejsza o to czy eschatologicznej czy całkiem przyziemnej).
Dokonując takiej ewaluacji in media res, muszę przyznać, że chyba żaden z tych manifestów nie przyniósł żadnego efektu, może poza podtrzymywaniem resztek szacunku do siebie.
Epizodycznie był to powód, dla którego musiałem pokochać Amelię.
Holistycznie jest to kolejny z powodów, przez które zostałem takim nieużytym bucem.

sobota, 27 kwietnia 2013

wielka masakra kotami

Paryscy rzemieślnicy nie mogli wiedzieć.
Nie mógł też wiedzieć Robert Darnton.
A jednak dzieje się. Masakra tamtych kotów nie poszła na marne. Koty przetrwały i mszczą się.
Albo właściwie mści się wręcz huxleyowskie społeczeństwo ery ponowoczesności.
Zabawią nas na śmierć.
O niczym nie da się rozmawiać. Żadna prawda nie trzyma się umysłów. Praktyka refleksji na temat pozyskanej informacji została dawno zapomniana. Trwałość argumentu wynosi co najwyżej czas dzielący od zobaczenia następnego kota.
Trzęsienie ziemi w Chinach. To okropne. O! Kotek... jaki słodki! Hahaha!
Jeśli ktoś czyta tego bloga, a w dodatku robi to chronologicznie, to zakładam się, że już zapomniał(/-a) treść poprzedniego.
(a był w gruncie rzeczy o tym samym)

who doesn't love the bullshit

czuję się jak share na portalu społecznościowym, ale zacytuję:

wtorek, 23 kwietnia 2013

aspiranci

Gdyby ktoś w ogóle czytał tego bloga, to miałbym między innymi jedną nadzieję na efekt takiego czytelnictwa:
Żeby reklamowo-serialowo-filmowy wizerunek konsumenckiego życia wyższej klasy średniej nie musiał być jedynym uznawanym za istniejący i uprawomocniony sposobem życia.
Jest tyle możliwości, a wszyscy aspirują do kupienia domu, samochodu, mikrofalówki, smartfona, konsoli gier i całego, o niezliczonej i jeszcze rosnącej liczbie elementów, zbioru gadżetów, które służą głównie do tego, żeby poczuć się lepiej, a właściwie, żeby poczuć się, że dopiero teraz jest się normalnym. Wziąć ślub, wydać majątek na wesele, ubrać dziecko w niebieskie lub różowe i zasypać zabawkami. Wyjechać na wakacje do Egiptu, Hiszpanii bądź Włoch, a zimą koniecznie na narty. Sprawić sobie modne, ciuchy, buty, teczki, brwi, cycki, ogolić włosy łonowe. Zapomnieć o ideałach, nie wierzyć w zmiany inne niż wewnątrz modelu, wybierać tylko z tych samych ofert, co większość.
Kto tego wszystkiego jeszcze nie zrobił ten nie nadąża, a kto nie goni, ten nie żyje.
Oto ja mówię i pokazuję: marnuję życie, a żyję dalej. 
Skoro większość musi wciąż torpedować nas tym jednym, to chce mi się dalej pisać o moich całkiem innych aspiracjach i całkiem innym świecie.

niedziela, 21 kwietnia 2013

akademicka redystrybucja

Z góry wstyd mi za wykorzystanie tematu z życia, ale niech przejdzie do historii i posłuży za krytykę systemową.
Najpierw ja. Więc bieda. Używałem myszkę kupioną w hipermarkecie za 5zł. Od kiedy zepsuła się w końcu lampka podświetlająca rolkę, cieszyłem się, że całkiem sprawny sprzęt, ale w niedługim czasie sama rolka też się zepsuła i tak to trwało przez długie miesiące. Głupia sprawa, ale taka rolka potrafi się przydawać albo raczej jej brak może denerwować i utrudniać życie. Pod koniec zeszłego roku rodzice namawiali mnie na wybór prezentu. Poza kawałkiem odzieży kupiłem sobie także myszkę. Tym razem już za 18zł razem z przesyłką. Rolka działała niecały tydzień. Od 4 miesięcy jestem więc zawstydzony i tym bardziej sfrustrowany sprawą myszki. Jako doktorant, czy mógłbym liczyć na jakieś małe dofinansowanie z uczelni? Nie jestem zatrudniony, a Uczelnia, Wydział ani Instytut/Zakład nie mają (albo mają na tyle mało, że dają na tyle niechętnie, że za dużo z tym zachodu, żeby w ogóle pytać) pieniędzy nawet na wysłanie nas na konferencje.
Tymczasem w lepszym świecie nowowybudowanych gmachów trochę innej uczelni, jak doszły mnie słuchy, doktorant ma już na wstępie wielkie szanse zostania z miejsca zatrudnionym przez uczelnię. Być może z tego wynika to, co wydarzy się dalej więc zapisałem tylko dla sygnalizacji i nie będę zmyślał więcej o ogólnych warunkach środowiskowych na tamtej uczelni, bo nie chcę wiedzieć zbyt wiele, żeby nie musieć zazdrościć - i przejdę do sedna. Myszka. Przetarg na wyposażenie dla jednostki. Doktoranci wpisują, czego sobie życzą. Myszka za ponad 200zł. Myk! (no tak, ten myk to z powodu zbiurokratyzowania procedur znacznie dłuższy proces) Jest myszka.
Przeczytaj treść powyższego zadania i, uwzględniając fakt finansowania uczelni publicznych przede wszystkim ze środków budżetu państwa, odpowiedz na pytania:
Czy doktorantowi nr 2 nie wystarczyłaby myszka z przedziału 50-100zł?
Czy doktorant nr 1 powinien być pozbawiony możliwości udziału w konferencjach, co powinno być zasadniczym elementem odbywania studiów doktoranckich i prowadzenia badań?
Z czego wynikają nierówności między doktorantami?
Jak uzasadniane są nierówności między doktorantami?
Czy nawet jeśli omnipotentna władza oceniła prawidłowo, że doktorant nr 2 zasługuje na więcej, to czy przeznaczone na finansowanie go środki nie trafiają przypadkiem ostatecznie do biznesu, który sprzedaje dobra nazywane luksusowymi (czyli takie, które spokojnie mogłyby być tańsze, ale zawierają w swojej cenie element kreacji poczucia bycia usytuowanym wyżej w społecznej hierarchii oraz element zdzierstwa praktykowanego przez sprzedawcę lub producenta)?
Do interpretacji treści zadania odnieś także poniższy cytat magistra Leona Pienio: "Obawiam się tego, aby cały ten rozpiżdżaj nie doprowadził do sytuacji, w której jednej stronie mówi się 'niech bieda piszczy', a z drugiej strony powstaje nadmiar i 'hulajdusza!'".

piątek, 19 kwietnia 2013

jak pozbawić się przyszłości i przeszłości za jednym zamachem

Jeśli istnieje już obowiązek myślenia o swojej biografii w kategoriach hierarchizujących, to nazwać swoim najlepszym okresem życia musiałbym ten nie tak jeszcze dawny okres, w którym zaczynałem angażować się w pojmowanie i jednocześnie rzeczywiście pojmować, a przy tym miałem jeszcze jakieś marzenia, których spełnienie wydawało się całkiem nieodległe.
Obecnie nie mam już marzeń i nie mogę w nie wierzyć, a skoro dowiedziałem się, że poprzednie marzenia były złudzeniami, to właściwie nie mogę nawet traktować poważnie 'najlepszości' tamtego okresu.

środa, 17 kwietnia 2013

dzieję się

w życiu marnującego sobie życie nie ma ani chwili na nudę.
zaczyna się oczywiście do tego, że jeszcze od kilku er poprzedzających początek nie wyrabiam się z robotą, jaka przystoi uczestniczącemu w wyścigu szczurów (ale eksperymentalnych, bo przecież nauka!) akademickich. do tego muszę walczyć z biedą - oczywiście tylko własną, bo poza egoizmem i ograniczonymi horyzontami, wobec cudzej biedy nie mam innych środków niż parę wypisywanych tu, a traktowanych jako głos wariata, słów.
jednak nawet, gdy danego dnia ponadprzeciętnie nie mam sukcesów w żadnym z tych 2 powyższych aspektów, to wciąż pozostaję zarobiony po pachy.
bardzo poważnie muszę bowiem traktować takie obowiązki jak: przejmowanie się, stany lękowe, czarne scenariusze, rozpamiętywanie, frustracje, plucie w brodę, wstydzenie się, utopijne plany, śmiech przez łzy, wyrzuty sumienia, przekonywanie się do fizjologicznych konieczności, marzenia, alternatywne autobiografie, obawy egzystencjalne, Weltschmerz, rozczarowania, rozrost oczekiwań, słomiany zapał, rozważanie absurdalności rzeczywistości, poszukiwanie choćby minimalnych dowodów na realność doświadczanego, hamowanie potrzeb, zżymanie się, żałowanie, popadanie w rezygnację, kontemplacja niechęci i niewiary, niedowierzanie, scenariusze ucieczki, unikanie obowiązków, dowodzenie sobie niemożliwości, powstrzymywanie się, rozdrapywanie ran, zazdrość, niezdecydowanie, zobojętnienie, przerażenie, obiecywanie poprawy, reminiscencje, szukanie plam na słońcu, otępienie  i jeszcze wiele innych niezbędnych spraw codziennych.

piątek, 12 kwietnia 2013

mała mierna dygresja

Dygresje w tekstach same w sobie są niesamowitym obszarem opowieści. 
Czasem dygresje spycha się do przypisów i wtedy same przypisy da się czytać jak odrębny tekst.
Częściej jednak dygresje są wymieszane tak z tekstem, jak i z przypisami (a przez to stają się kolejnym utrudnieniem w czytaniu, gdy trudno w ogóle dostrzec zmiksowany z nimi główny nurt myślenia, który bywa w dodatku objętościowy mniejszy niż materiał dygresyjny)
Dygresje zazwyczaj tworzą wiedzę, która należy po prostu do innego obszaru, w którym posiada swoje rozwinięcie. Jeśli z tej dygresji dość łatwo można trafić do odpowiedniego pola wiedzy, to w nim samym rozproszone po innych obszarach dygresje są niemal nieznane i poza zupełnym przypadkiem nie ma innych dróg prowadzących od dziedziny do dygresji na jej temat.
Część dygresji będzie z natury naiwna, ale z własnego doświadczenia sądzę, że część może być też odkrywcza, choćby przez umieszczenie myśli w niezwyczajnym dla niej kontekście.
Co wydaje mi się w każdym razie najciekawsze to to, że pewien obszar tematyczny dygresji nie ma swojego własnego świata i funkcjonuje tylko w dygresjach i tylko poprzez nie bywa wyrażany.
Muszę przyznać, że miewałem do czynienia z tekstami, w których tylko dygresje podtrzymywały przy życiu moje skupienie.
Może dygresje należałoby pisać innym kolorem? Byłoby to klarowniejsze, ale z drugiej strony wymagałoby od autorów niemożliwego - dokładnego określenia tego, o co im chodzi (nie mogę w tym miejscu być ironiczny - nie zawsze, a nawet nieczęsto pisze się do celu, a czasem to właśnie jest zabójcze).
W ten sposób dzisiaj do powodów, które odnawiają moje marzenie o rzuceniu wszystkiego w pizdu i zajęciu się czymś zupełnie innym dodałem chęć stworzenia nauki - no dobrze, niech będzie jednak trochę skromniej - eksperymentalnej zabawy w systematyczne kolekcjonowanie i analizę dygresji. 

wtorek, 2 kwietnia 2013

do (moich) przyjaciół Moskali

kontynuując temat intertekstualności, dla utrudnienia tytułuję post tak jak nastąpiło i sprawozdaję:
z okazji ostatnich świąt okazało się, że puszczające mi czasem nerwy wygrały nad moją prywatnością i przy pomocy facebooka (tak - okrada nas z prywatności) zostałem zdemaskowany wśród żywych ludzi.
w taki sposób stałem się atrakcją jednego wieczoru, bo życie w erze smartfonów przekształciło sytuację w spotkanie autorskie z komentowaniem co głupszych fragmentów mojego skrytopisarstwa.
dzięki temu zostałem komunistą, anarchistą, rewolucjonistą, potencjalnym samobójcą, potencjalnym terrorystą, hipokrytą-krytykiem społecznym oraz nienawidzącym wszystkich nas wszystkich
w większości z tych zarzutów jest coś trafnego, ale ponieważ nie całkiem, to aż do teraz chodził za mną obowiązek napisania małego sprawozdania z tej afery. będę więc odpowiadał na pytanie 'o co mi chodzi z tym blogiem', robiąc to oczywiście w taki sposób, żebyście zgubili się po drodze. ruszamy!

co by nie było, zdziwiłem się najpierw, że moje frustracje mogą miewać jakiś oddźwięk. bodaj pierwszy raz czułem siłę słowa, która ujawniła się dopiero w refleksie świdrujących mnie oczu czytelników, a przecież źródłowo te same słowa były właśnie wyrazem bezsilności. kto by pomyślał - myślenie i pisanie okazały się mieć znaczenie.
w niewielkiej mierze schlebia mi wywołane przerażenie i sam byłem przerażony przecenieniem mojej potencjalności do czynów terrorystycznych, a zakłopotany niedocenieniem mojego nieudacznictwa. uściślam więc:
błagam, a nie straszę;
żądam refleksyjności, a nie grożę;
chciałbym ratować, a nie wykonywać egzekucje;
działam z powodu frustracji, a nie nienawiści;
piętnuję, a nie sądzę;
jestem przegranym, a nie świętym;
a na temat bogactwa i rasizmów: nie zgadzam się, a nie nie rozumiem.
nie może być chyba nic dziwnego w tym, że mój stosunek do przyjaciół zbudowany jest na rudymentarnej ambiwalencji - tak jak każda relacja z Innym, gdy się nad Innym choć trochę zastanowić - a tym silniejszej, im bardziej ci przyjaciele oddalają się od marginesów (które ja, idąc z kolei za bell hooks, wybieram), zapatrzeni w stronę słynnej, przesuwającej się w dal horyzontu migotliwej tablicy z napisem 'tylko moje, prywatne szczęście i sukces', do której wiodą wysoko płatne autostrady. jeśli moja grafomania pachnie rzeczywiście nienawiścią, to nie tyle do was, co do miejsc, które godzicie się zajmować w polu władzy. jeśli trzeba to powiedzieć, to mówię: wasza codzienność nie jest neutralna. jesteście zawsze usytuowani w sieci współzależnych aktorów. wasze prywatne jest publiczne. wasze torebki, szafy, telefony i zawartości lodówek są polityczne. wasze pozwalanie sobie na zachcianki to czyjś brak możliwości pozwolenia sobie na konieczności. nie chodzi mi w ten sposób o was, tylko o odtwarzane przez was role, postawy i ideologie, które reprodukują wykluczenie, a oferują w zamian własną wygodę i gotowe usprawiedliwienia w stylu: 'bo tak jest', 'my zasłużyliśmy', 'życie...(z zawieszeniem głosu i wzruszeniem ramion)'.
na koniec powody, dla których głupio mi się było przyznać do autorstwa przed przyjaciółmi. tkwi w tym znowu hipokryzja, przez którą boję się wam wytykać przyjemności. nepotyzm pod postacią eufemizmu "dobór krewniaczy" rodzi się niewątpliwie z miłości. Każe wtedy ustanawiać podwójne standardy dla swoich najbliższych. Nie widzę żadnego usprawiedliwienia dla nepotyzmu i nie mogę go popierać. a jednak, gdy widzę przyjaciół wykonujących performatyw, którym jest włączenie strony o adresie zmarnujmizycie, to czuję trwogę, bo boję się, że w niektórych przypadkach sensacja związana ze mną i tym blogiem mogłaby nie skończyć się na wytrzeźwieniu i spełnić zawarte w adresie strony życzenie.