Teraz już nie tak często, ale kiedyś zdarzało mi się regularnie, że:
Spojrzawszy w lustro nagle zobaczyłem nie odbicie, lecz człowieka, który ma być rzekomo mną, a niewiele mi przypomina. Zmierzenie się z jego wzrokiem stawało się kłopotliwe. Jakiś obcy koleś. Co nagle się stało, że w sytuacji uznawanej przeze mnie do tej pory za domową pojawia się ta wstrętna morda i mam być z nią sam na sam.
Patrzyłem więc i nie wierząc, próbowałem przekonać siebie, że ten to ja, że w drodze kaprysu lub wręcz żartu jakiegoś demiurga, w rzeczywistości zostaliśmy uwięzieni w tej figurze.
Mówię 'zostaliśmy', bo w sytuacji takiej jak ta było wyraźnie trzech mnie: nie mogący uwierzyć, rzekomy ja zobrazowany w lustrze i ten, któremu współczuję (czwarty ja spoglądający w przeszłość) najbardziej, czyli próbujący mediować pomiędzy tamtymi - zrezygnowany, choć wciąż próbujący zadbać o wspólną nam przyszłość - próbujący zaprząc ich na powrót, jeśli nie do ja, to przynajmniej do my.
Patrzę dalej i nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. To mam być ja? To takim jestem codziennie, w świecie i wobec innych? Nic się nie zgadza. Przecież na co dzień po prostu poplątanie, plątanie się, splatanie, rozplątywanie i splatanie się w jeszcze innym poplątaniu, a tu nagle o - on - ja. To ja to on?
Czy to on to ja?
Nie wiem.
Nie znika.
Jebany trzyma się tam, ciągle widnieje, stoi, gapi się. Głupia tępo przerażona morda.
Jednak istnieje.
Ale czy to ja? Chyba być nie może. Gdzie to całe poplątanie, zagmatwanie i zmaganie? W tym staniu i w tej mordzie nie ma nic mi znajomego. Mojego nic.
Czyli całe życie z czymś takim?, w czymś takim?, jako coś takiego? Nic na ten temat nie pamiętam. Może i nic dziwnego - wolałbym nie pamiętać. Wolałbym też nie wiedzieć. A stoję i on stoi. Patrzę i on patrzy. Właśnie jako coś takiego.
I tak ma zostać?
Patrzę dalej i jeszcze raz nie wierzę i jeszcze raz sprawdzam, czy da się uwierzyć.
Czy ja muszę wszystko tłumaczyć dosłownie? Czy trzeba zawsze czekać do usranej śmierci? Przecież wyraźnie stoję tu, na granicy lustra. Na granicy rzeczywistości rzeczowości. Na granicy dorzeczności rzeczywistości. Przecież po to tak długo i z takim wysiłkiem chwieję się na jej niewidocznej linii. Gdzie jest ten ostateczny znak, że to wszystko chuj i ułuda? Kolebię się. Na granicy trzymam się chyba jednak nie własną sprawnością, ale niemożnością przebicia się na drugą stronę. W świadomościowym metronomie rytm ja - nieja - ja - nieja - ja - nieja - ja - nieja - ja, za każdym razem kończy się na ja. Bezsensownie, ale nieubłaganie. Mimo, że podejrzewam, a nawet jestem przekonany, że przejrzałem i wszelkimi sztuczkami staram się przyłapać na nieja, zatrzymać się w nim, to cykl ma zawsze ten drugi finał. Przy każdym nieja oddalam się od siebie, ale każde ja jeszcze bardziej mnie do niego wtłacza. Coraz dalej coraz usilniej odsyła do coraz bliżej. Jednak nigdy nie dochodzi do sedna, nigdy nie daje pewności, nie ma w ścisłym sensie finału. Beznamiętnie pozbawia nadziei na eskhatos.
Od lustra zawsze odchodzi się w końcu z rezygnacją.
czwartek, 30 stycznia 2014
środa, 29 stycznia 2014
sztuka konceptualna - nauka konceptualna - życie konceptualne
Powinno być też coś takiego, jak nauka konceptualna.
Ograniczająca się do idei, do zarysowania koncepcji, do szkicu, do mapy myśli.
Coś sytuującego się (zarazem szukającego równowagi) pomiędzy skojarzeniem a czasochłonnym i kapitałochłonnym śledzeniem, kombinowaniem, naginaniem rzeczywistości najpierw do tezy, a potem do prezentacji, zazwyczaj w formie narracji, której tworzenie wykańcza najbardziej.
U mnie pomysłów mnogość.
Tylko na ich realizację nie ma nigdy czasu ani pieniędzy.
A szczerze mówiąc, najważniejsze jest to, że po okresie gorączki konceptualizacyjnej, przychodzi moment, w którym dochodzi do konieczności mozolnego zabijania się przy pomocy edytora tekstu, kiedy po prostu odechciewa się całej roboty.
Nawet ten blog, na którym pozwalam sobie przecież na sporą dowolność tematów i formy (przez co nie wymaga wcale tak wiele pracy) ciągle pozostaje w tyle za zaplanowanymi do napisania tematami. Mam ich na dysku 10 stron (formatu A4, times new roman 12pt, marginesy po 2cm, interlinia pojedyncza, odstępy pomiędzy poszczególnymi wpisami średnio 2 akapity), w części zdezaktualizowanych i już niepodejmowalnych.
Zresztą, to nie tylko do pisania się odnosi.
Zdecydowanie największa rozbieżność ilości planów i możliwości realizacji dręczy mnie w samym życiu.
Ograniczająca się do idei, do zarysowania koncepcji, do szkicu, do mapy myśli.
Coś sytuującego się (zarazem szukającego równowagi) pomiędzy skojarzeniem a czasochłonnym i kapitałochłonnym śledzeniem, kombinowaniem, naginaniem rzeczywistości najpierw do tezy, a potem do prezentacji, zazwyczaj w formie narracji, której tworzenie wykańcza najbardziej.
U mnie pomysłów mnogość.
Tylko na ich realizację nie ma nigdy czasu ani pieniędzy.
A szczerze mówiąc, najważniejsze jest to, że po okresie gorączki konceptualizacyjnej, przychodzi moment, w którym dochodzi do konieczności mozolnego zabijania się przy pomocy edytora tekstu, kiedy po prostu odechciewa się całej roboty.
Nawet ten blog, na którym pozwalam sobie przecież na sporą dowolność tematów i formy (przez co nie wymaga wcale tak wiele pracy) ciągle pozostaje w tyle za zaplanowanymi do napisania tematami. Mam ich na dysku 10 stron (formatu A4, times new roman 12pt, marginesy po 2cm, interlinia pojedyncza, odstępy pomiędzy poszczególnymi wpisami średnio 2 akapity), w części zdezaktualizowanych i już niepodejmowalnych.
Zresztą, to nie tylko do pisania się odnosi.
Zdecydowanie największa rozbieżność ilości planów i możliwości realizacji dręczy mnie w samym życiu.
wtorek, 28 stycznia 2014
a czy ty pamiętasz by zawsze uhistoryczniać?
Pojęcie na temat historii można uzyskać chyba dopiero po
osiągnięciu jakiegoś poziomu starości, gdy samemu ma się już
pewne doświadczenie kontynuacji. Wtedy okazuje się, że to, co 50
lat temu to właściwie całkiem niedawno, XVIII wiek wcale się nie
wyczerpał, a jego trwanie nie zagłusza też wciąż nowatorskiej
starożytności.
niedziela, 26 stycznia 2014
cytuję jako przekrój nas
Wołodźko umie patrzeć i pisze tak:
"Tyle jest w III Rzeczpospolitej miejsc, które coraz bardziej przypominają za duże ubranie na wychudłym człowieku. I te krajobrazy współczesnych miasteczek, zbyt dalekich od metropolii, by masowo instalowali się tam nowobogaccy. Na obrzeżach miast i wsi kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt nowych domów, ale w większości stare budynki, liszajowate kamienice. Mieszkają w nich ludzie, których przedsiębiorca zamyka w hali na kłódkę, gdy zjawia się inspekcja pracy. Ale przed Bożym Narodzeniem nie zapomina o pracowniczej Wigilii. Popłuczyny po katolicyzmie, po etyce pracy, po przyzwoitości – folwarki na miarę III RP.
Pewien przedsiębiorca, żyjący ze środków PFRON, ma zaprzyjaźnionego lekarza, który orzeka o niepełnosprawności. A jeszcze ktoś inny oferuje fachową pomoc w wyciszeniu sprawy, gdy pracownik zemdleje w robocie, bo jest faktycznie niepełnosprawny, a pracował już czternastą godzinę i nieco się wyeksploatował. Jednak o tym wszystkim jest cicho, jak najciszej, choć to jest właśnie ta Polska wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych, apatii, obaw i bezkarności lokalnych sobiepanków, knebla na ustach w czasach formalnej wolności słowa.
[...]
Nocą miasteczko biorą w posiadanie młodzi chłopcy i młode dziewczyny. Piąteczek! Sobota! Dyskoteka nie jest tak daleko od kościoła, więc uważaj, rodzicu, jak idziesz chodnikiem w niedzielny poranek, bo łatwo wdepnąć w prezerwatywę. Może to twoje dzieci się tu bawiły. Ale teraz, w nocy, gdy śpisz, krzyczą w euforii, uczą się hedonizmu, bez którego nie ma współczesnego rynku. Prawdziwa rewolucja obyczajowa, przeciw której biskupi nie napiszą listu, bo nazbyt jest dla nich niezwykła i niezrozumiała. Nowa, nastoletnia klasa próżniacza, uprzywilejowana w swojej młodości i licznych pragnieniach wykreowanych w tyglu wielkiego kapitału, pragnieniach, za które płacą rodzice, żeby dzieci miały lepiej niż oni kiedyś (i teraz), żeby dzieci pokazywały światu i sąsiadom, że właśnie ich stać. Dziecko – sztandar statusu domowego.
Więc leje się wódka, ćmią się ćmiki, zużywają się mocniejsze używki, ktoś rzyga na markowe buty, „w samochodzie przy chodniku zapłacono już dziewczynie”. Piąteczek! Sobota! Piękni, jeszcze nie dwudziestoletni, prawdziwi roszczeniowcy III RP, bawią się młodzieżową konsumpcją. Lecz to potrwa jeszcze tylko chwilę, za moment przyjdzie do nich gorycz wysokiego bezrobocia, pustka miasteczka, zdumienie, że nie stać ich na to, co w życiu naprawdę ważne. Zazdrość, że jedna z drugą koleżanka ma lepiej, że kolega ma naprawdę ustawionego dziadziusia, który niegdyś utrwalał nadwiślański socjalizm, a później budował lokalny kapitalizm, że kolega z ławki pracuje, bo matka ma etat w urzędzie, że koleżanka pracuje, bo ciotka jest menedżerem w sieci handlowej i trochę zrestrukturyzowała zasób ludzki, żeby zmieścić chrześniaczkę. I kolejne autokary odjadą na Zachód, pełne tych, którym tutaj nie wystarczyło znajomości".
"Tyle jest w III Rzeczpospolitej miejsc, które coraz bardziej przypominają za duże ubranie na wychudłym człowieku. I te krajobrazy współczesnych miasteczek, zbyt dalekich od metropolii, by masowo instalowali się tam nowobogaccy. Na obrzeżach miast i wsi kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt nowych domów, ale w większości stare budynki, liszajowate kamienice. Mieszkają w nich ludzie, których przedsiębiorca zamyka w hali na kłódkę, gdy zjawia się inspekcja pracy. Ale przed Bożym Narodzeniem nie zapomina o pracowniczej Wigilii. Popłuczyny po katolicyzmie, po etyce pracy, po przyzwoitości – folwarki na miarę III RP.
Pewien przedsiębiorca, żyjący ze środków PFRON, ma zaprzyjaźnionego lekarza, który orzeka o niepełnosprawności. A jeszcze ktoś inny oferuje fachową pomoc w wyciszeniu sprawy, gdy pracownik zemdleje w robocie, bo jest faktycznie niepełnosprawny, a pracował już czternastą godzinę i nieco się wyeksploatował. Jednak o tym wszystkim jest cicho, jak najciszej, choć to jest właśnie ta Polska wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych, apatii, obaw i bezkarności lokalnych sobiepanków, knebla na ustach w czasach formalnej wolności słowa.
[...]
Nocą miasteczko biorą w posiadanie młodzi chłopcy i młode dziewczyny. Piąteczek! Sobota! Dyskoteka nie jest tak daleko od kościoła, więc uważaj, rodzicu, jak idziesz chodnikiem w niedzielny poranek, bo łatwo wdepnąć w prezerwatywę. Może to twoje dzieci się tu bawiły. Ale teraz, w nocy, gdy śpisz, krzyczą w euforii, uczą się hedonizmu, bez którego nie ma współczesnego rynku. Prawdziwa rewolucja obyczajowa, przeciw której biskupi nie napiszą listu, bo nazbyt jest dla nich niezwykła i niezrozumiała. Nowa, nastoletnia klasa próżniacza, uprzywilejowana w swojej młodości i licznych pragnieniach wykreowanych w tyglu wielkiego kapitału, pragnieniach, za które płacą rodzice, żeby dzieci miały lepiej niż oni kiedyś (i teraz), żeby dzieci pokazywały światu i sąsiadom, że właśnie ich stać. Dziecko – sztandar statusu domowego.
Więc leje się wódka, ćmią się ćmiki, zużywają się mocniejsze używki, ktoś rzyga na markowe buty, „w samochodzie przy chodniku zapłacono już dziewczynie”. Piąteczek! Sobota! Piękni, jeszcze nie dwudziestoletni, prawdziwi roszczeniowcy III RP, bawią się młodzieżową konsumpcją. Lecz to potrwa jeszcze tylko chwilę, za moment przyjdzie do nich gorycz wysokiego bezrobocia, pustka miasteczka, zdumienie, że nie stać ich na to, co w życiu naprawdę ważne. Zazdrość, że jedna z drugą koleżanka ma lepiej, że kolega ma naprawdę ustawionego dziadziusia, który niegdyś utrwalał nadwiślański socjalizm, a później budował lokalny kapitalizm, że kolega z ławki pracuje, bo matka ma etat w urzędzie, że koleżanka pracuje, bo ciotka jest menedżerem w sieci handlowej i trochę zrestrukturyzowała zasób ludzki, żeby zmieścić chrześniaczkę. I kolejne autokary odjadą na Zachód, pełne tych, którym tutaj nie wystarczyło znajomości".
sobota, 25 stycznia 2014
nauka jako poskromienie
Naukowcy z kręgu humanistyki są najłatwiejszym środowiskiem do
dyskryminowania, zastraszania i wykorzystywania.
Jest bowiem niemal pewne, że zamiast otwartych i bezpośrednich
działań stosujących (nie tylko wyrażających) sprzeciw, zawodowym
nawykiem przekują oni swoje refleksje i doświadczania z bycia
dyskryminowanym, zastraszanym i wykorzystywanym na dyskurs naukowy.
Będą obserwować, doświadczać, poddawać eksperymentom, opisywać,
krytykować, kontestować, debatować.
Tylko, że całą ich krytykę jak zawsze przeczytają tylko inni
naukowcy, a właściwie nawet spośród nich niewielka część.
Gdybym miał o co i z kim, to chyba założyłbym się, że
pomysłodawcy i realizatorzy polskiej parametryzacji nauki cieszą
się zaszczytami, wierzą w dokonany za ich sprawą postęp nauki i
nie mają większego pojęcia, jaką chryję urządzili.
Dokonawszy tego samego, co przedmiot mojej krytyki, odchodzę więc do swoich standardowych czynności...
czwartek, 23 stycznia 2014
anegdota o anegdotach
Byłem dzisiaj na konferencji.
Czyli wśród „specjalistów”.
Wygłosiłem referat złożony w gruncie rzeczy z dwóch części:
około 5-minutowego analitycznego wstępu, oraz części właściwej
(prawie 20 minut), w której starałem się zaprezentować swoje
teoretyczne refleksje na ten temat i zbudować zarys teorii.
Ani w trwającej prawie pół godziny dyskusji ani podczas
późniejszych tak zwanych kuluarowych rozmowach nikt nie odniósł
się choćby słowem do części właściwej mojego wystąpienia.
Wszyscy z pasją zajęli się za to niuansami tematu, który starałem
się ograniczyć do minimum, tak by zaznaczyć tylko o czym mówię i
skupić uwagę na sprawach teorii. Wyciągano dalekie analogie,
szukano zupełnie niepotrzebnych szczegółów, wymyślano na
poczekaniu statystyki – wszystko w odniesieniu do wstępu, który
miał być tylko zarysem zdającym sprawę z kontekstu.
Jeszcze raz przypomina to, że naukowcy nie są żadnymi
beznamiętnymi, zaprogramowanymi na obiektywizm, rzeczowość i
konkret maszynami, tylko ludźmi – takimi jak, choć trochę innymi
niż „my”.
Są więc także wśród naukowców takie tematy, o których nie
sposób rozmawiać do rzeczy. Wywołują one tyle emocji, że przy
każdym wywołaniu dyskusja zjeżdża w ściśle określonym
kierunku. Zależnie od tematu, mogą być to różne jego marginesy:
albo dochodzi do kłótni politycznych albo do czyjejś heroicznej
obrony pewnego wątpliwego stanowiska, albo do sporu o podstawowe
definicje, co do których nikt nigdy się jeszcze nie zgodził, albo
do obrócenia wszystkiego w żarty albo do rozpłynięcia się całej
sprawy w anegdotach. Po pewnym czasie można być właściwie pewnym
jaki temat wywoła jakie reakcje wśród jakiego środowiska. Co gorsza, wygląda na to, że można zrobić karierę właśnie na graniu takimi tematami.
Mnie udało się dzisiaj rozpętać anegdoty i opowieści z czwartej
ręki. Było bardzo miło, ale nie dowiedziałem się właściwie
niczego w sprawie roboty, nad którą przede wszystkim się
namęczyłem i o którą mi ostatecznie chodziło
środa, 22 stycznia 2014
nie ma ta kiej e mo cji
Poważnie. Zdarzają mi się takie sytuacje, które wywołują we
mnie coś silnego. Wiem, że odczuwam jakąś emocję. Często
potrafię ją nazwać (tzn. przyporządkować słowo w jakimś ze
znanych mi języków, którym według mojego rozeznania zwykło się
określać taki stan). Wiem też, jak ona wygląda. Ale za nic nie
potrafię jej okazać.
Nie wiem czy nie mam odwagi, czy nie mam
pomysłu, czy nie mam praktyki. Wiem tyle, że powinienem dać wyraz
czemuś, co jednak pozostaje tylko pustym miejscem.
Taki obrót sprawia jednocześnie, że niewyrażone, z powodu jego
niewyrażenia przeradza się w te emocje, z którymi mam najwięcej
doświadczenia, a więc zakłopotanie, wstyd, rozgoryczenie, frustracja lub złość – w różnych proporcjach.
wtorek, 21 stycznia 2014
zaliczam jak szalony
Dzisiaj przeprowadziłem pierwsze w mojej doktoranckiej praktyce zaliczenie przedmiotu, który prowadziłem. W tym przypadku indywidualne, bo studenci mają kasę, żeby jeździć sobie na zimowe wypoczynki i trzeba było jednej pani przyspieszyć wpis do indeksu.
Dlatego zapraszam za akademickie kulisy.
Właśnie przyłapałem się na tym, że oceniłem studentkę jeszcze przed spotkaniem. Wiedziałem jaką ocenę jej wpiszę i starałem się jak mogłem, żeby nie dać niższej. Mimo, że rozczarowała mnie przy 3 pytaniach z 4 zadanych, a to ostatnie też wyszło tylko poprawnie, to utrzymałem założoną dużo wcześniej ocenę. Właściwie nie wiem, czy ona mówiła więcej, czy ja - bo okropnie się zaangażowałem w dawanie wskazówek, ciągnięcie za język, dopowiadanie, naprowadzanie, tłumaczenie własnych pytań, a w końcu wyjaśnianie tego, co powinna była powiedzieć, a nie powiedziała.
Mam teraz nadzieję, że udało mi się chociaż wymusić na niej zawstydzenie za to, czego nie wiedziała, ale zdaje mi się, że jak na jej pierwsze na studiach zaliczenie, to była zbyt obojętna na wszystko.
A dopiero niedawno, podczas własnych studiów tak denerwowały mnie te koleżanki głupiecipy, które zawsze załatwiły sobie jakiś indywidualny tryb studiów lub zaliczeń, tylko po to, by zdając sobie sprawę z własnego nieuctwa, rozbrajać wykładowców śmieszkami i uśmieszkami, a potem obnosić się ze swoją niesamowitą średnią i jeśli dobrze pamiętam, to chyba nawet na którymś roku brać za to stypendium.
Okazuje się, że u mnie nie trzeba było ani śmiechów, ani gry ciała, ani nawet szczególnej urody. Sam się zobowiązałem i wykonałem.
Ocena - dobry; ale błagam, proszę doczytać...
Dlatego zapraszam za akademickie kulisy.
Właśnie przyłapałem się na tym, że oceniłem studentkę jeszcze przed spotkaniem. Wiedziałem jaką ocenę jej wpiszę i starałem się jak mogłem, żeby nie dać niższej. Mimo, że rozczarowała mnie przy 3 pytaniach z 4 zadanych, a to ostatnie też wyszło tylko poprawnie, to utrzymałem założoną dużo wcześniej ocenę. Właściwie nie wiem, czy ona mówiła więcej, czy ja - bo okropnie się zaangażowałem w dawanie wskazówek, ciągnięcie za język, dopowiadanie, naprowadzanie, tłumaczenie własnych pytań, a w końcu wyjaśnianie tego, co powinna była powiedzieć, a nie powiedziała.
Mam teraz nadzieję, że udało mi się chociaż wymusić na niej zawstydzenie za to, czego nie wiedziała, ale zdaje mi się, że jak na jej pierwsze na studiach zaliczenie, to była zbyt obojętna na wszystko.
A dopiero niedawno, podczas własnych studiów tak denerwowały mnie te koleżanki głupiecipy, które zawsze załatwiły sobie jakiś indywidualny tryb studiów lub zaliczeń, tylko po to, by zdając sobie sprawę z własnego nieuctwa, rozbrajać wykładowców śmieszkami i uśmieszkami, a potem obnosić się ze swoją niesamowitą średnią i jeśli dobrze pamiętam, to chyba nawet na którymś roku brać za to stypendium.
Okazuje się, że u mnie nie trzeba było ani śmiechów, ani gry ciała, ani nawet szczególnej urody. Sam się zobowiązałem i wykonałem.
Ocena - dobry; ale błagam, proszę doczytać...
środa, 15 stycznia 2014
odczłowieczanie (z) uśmiechem na ustach
W poszukiwaniu źródeł tak zwanej chujozy dotarłem też do jaskini emocji.
Ale! Precz z tymi platońskimi metaforami. Bo w tym właśnie problem, że to raczej jakieś centrum handlowe, jakiś jebany multipleks, godziny szczytu na Times Square.
W emocjach nie ma już nic tajemniczego ani intymnego. Jest wykańczająca, wręcz terrorystyczna transparentność.
Jak mogę odbierać, wyrażać lub choćby odczuwać emocje, kiedy wszystkie one zostały już zawłaszczone?
Z emocjami stykam się głównie pod postacią reklam. Dzięki temu rzygam emocjami i nie chcę mieć z nimi nic do czynienia.
Bycie-w-świecie staje się coraz bardziej byciem podatnym celem ataku ze strony reklam - przede wszystkim przez żerowanie na emocjach.
Żeby tak jeszcze emocje pozostały emocjami - dzisiaj możliwa jest tylko drażniąca emfaza. Dzisiaj zmusza się wszystkich do przeżywania orgazmów. Dziesiątki razy dziennie. Jedząc margarynę, pijąc wódę, myjąc włosy, nosząc piżamę, dzwoniąc, łykając tabletkę na wątrobę, pocąc się, podcierając dupę, a nawet biorąc kredyt!
Wszędzie te straszące uśmiechem proporcjonalne i wg speców od przeciętności budzące zaufanie mordy. Wystarczą 2 dziennie, żeby nikomu już nigdy nie zaufać.
Dla mnie jest jasne - emocje to beznamiętnie stosowany "chwyt marketingowy".
Po całym tym praniu mózgu nie mogę działać sprawnie. Widok uśmiechu wywołuje we mnie wściekłość. Kontakt z innymi emocjami - co najwyżej irytację lub pobłażanie, bo zazwyczaj faktycznie nie czuję zupełnie nic. Czuję się zmęczony. Od dawna mam tą automatyczną blokadę - znowu zamach na moją empatię, na te i tak przeciążone neurony lustrzane. Znowu jakiś kutas próbuje podstępnie wykorzystać resztki mojego człowieczeństwa żeby coś wyłudzić, zarobić, zyskać lub mnie ośmieszyć.
Skuteczność obrony przed emocjami wymuszona poniekąd koniecznością oszczędzania tak lichych w moim przypadku kapitałów społecznych jest zarazem tragicznie proporcjonalna do utraty być może najważniejszej umiejętności, jaką człowiek jako humanistycznie rozumiany człowiek i istota zdolna do przetrwania powinien posiadać, czyli odczuwania własnych emocji i współdzielenia ich z innymi.
Reklamy nie są jednym powodem mojego emocjonalnego imbecylizmu, ale z pewnością tym najbardziej wstrętnym.
A radośni, piękni, trzymający się za ręce to wierzchołek reklamowej góry lodowej, składającej się też z wymuszania litości, straszenia, podszywania się pod wiedzę i szczucia cycem.
Ale! Precz z tymi platońskimi metaforami. Bo w tym właśnie problem, że to raczej jakieś centrum handlowe, jakiś jebany multipleks, godziny szczytu na Times Square.
W emocjach nie ma już nic tajemniczego ani intymnego. Jest wykańczająca, wręcz terrorystyczna transparentność.
Jak mogę odbierać, wyrażać lub choćby odczuwać emocje, kiedy wszystkie one zostały już zawłaszczone?
Z emocjami stykam się głównie pod postacią reklam. Dzięki temu rzygam emocjami i nie chcę mieć z nimi nic do czynienia.
Bycie-w-świecie staje się coraz bardziej byciem podatnym celem ataku ze strony reklam - przede wszystkim przez żerowanie na emocjach.
Żeby tak jeszcze emocje pozostały emocjami - dzisiaj możliwa jest tylko drażniąca emfaza. Dzisiaj zmusza się wszystkich do przeżywania orgazmów. Dziesiątki razy dziennie. Jedząc margarynę, pijąc wódę, myjąc włosy, nosząc piżamę, dzwoniąc, łykając tabletkę na wątrobę, pocąc się, podcierając dupę, a nawet biorąc kredyt!
Wszędzie te straszące uśmiechem proporcjonalne i wg speców od przeciętności budzące zaufanie mordy. Wystarczą 2 dziennie, żeby nikomu już nigdy nie zaufać.
musiałem zegzemplifikować to udziałem Emmy
Dla mnie jest jasne - emocje to beznamiętnie stosowany "chwyt marketingowy".
Po całym tym praniu mózgu nie mogę działać sprawnie. Widok uśmiechu wywołuje we mnie wściekłość. Kontakt z innymi emocjami - co najwyżej irytację lub pobłażanie, bo zazwyczaj faktycznie nie czuję zupełnie nic. Czuję się zmęczony. Od dawna mam tą automatyczną blokadę - znowu zamach na moją empatię, na te i tak przeciążone neurony lustrzane. Znowu jakiś kutas próbuje podstępnie wykorzystać resztki mojego człowieczeństwa żeby coś wyłudzić, zarobić, zyskać lub mnie ośmieszyć.
Skuteczność obrony przed emocjami wymuszona poniekąd koniecznością oszczędzania tak lichych w moim przypadku kapitałów społecznych jest zarazem tragicznie proporcjonalna do utraty być może najważniejszej umiejętności, jaką człowiek jako humanistycznie rozumiany człowiek i istota zdolna do przetrwania powinien posiadać, czyli odczuwania własnych emocji i współdzielenia ich z innymi.
Reklamy nie są jednym powodem mojego emocjonalnego imbecylizmu, ale z pewnością tym najbardziej wstrętnym.
A radośni, piękni, trzymający się za ręce to wierzchołek reklamowej góry lodowej, składającej się też z wymuszania litości, straszenia, podszywania się pod wiedzę i szczucia cycem.
poniedziałek, 13 stycznia 2014
pamięć przyszłości
Czy pamiętacie, kiedy ostatnio przypomnieliście sobie wspomnienie
na temat swoich przyszłych wyobrażeń na temat postrzegania
przyszłości?
Zauważyłem, że sam robię to zbyt często i za każdym razem z
jeszcze większym rozczarowaniem.
sobota, 11 stycznia 2014
piątek, 10 stycznia 2014
przyjmować nieprzyjemnie i nie przyjmować nieprzyjemnie
Pieniędzy, uczuć, wyrazów szacunku, zaproszeń, kondolencji, prezentów,
życzeń, komplementów, (zwłaszcza) pomocy.
Nie umiem przyjmować i co z tym zrobię?
Nie jest to szczególnie przemyślne.
Jednak to chyba oczywiste, że nie mam czym się odwdzięczać.
Bywa to może przyjemne, by zdementować jednoznaczność tytułu.
Bywa to może przyjemne, by zdementować jednoznaczność tytułu.
Lubię wdzięczność, ale nienawidzę bycia zobowiązanym.
Dodatkowo tylu jest przecież zasługujących lub potrzebujących, więc po co mi lub po co mnie?
Może to jeszcze osady tych bredni o wolnym i niezależnym podmiocie. Ale jednak za każdym zetknięciem się z przyjmowaniem, wolałbym nie przyjmować już nigdy niczego.
środa, 8 stycznia 2014
filozoficzny antyesencjalizm też nie pomaga na życie
Z takim zmarnowanym życiem nie wiadomo właściwie co robić.
Swój obecny i może nawet ponad miarę traktowany esencjalnie
stan traktuję jako na tyle parszywy, że nie wierzę, żeby mógł
on urodzić cokolwiek dobrego. Wszystkie moje wybory dokonywanego z
tego stanu będą musiały być obarczone tą samą chujozą, która
towarzyszy mi dnia każdego powszedniego.
Jak robić coś, gdy nie wierzy się w swój potencjał do
czegokolwiek?
Jak cokolwiek zmienić, gdy widzi się, że rzeczywistość nie
zapewnia żadnej ku temu możliwości?
Jak zaangażować się w cokolwiek, gdy własne bycie w czymkolwiek
obrzydza to i prowadzi prostą drogą do rezygnacji?
Jak wyjść do kogoś, ze świadomością, że sobą temu komuś
można tylko zmarnować życie, podobnie do swojego?
Po co robić coś, gdy wszystko jest podobnie niemożliwe, bezcelowe
i bez żadnego większego znaczenia?
piątek, 3 stycznia 2014
terapia na prokrastynację
Każde zwycięstwo mojej silnej woli nad lenistwem świętuje oderwaniem się od pracy i oddaniem się nic-nie-robieniu.
czwartek, 2 stycznia 2014
taki konstrukcjonistyczny żarcik
Sędzia do oskarżonego:
- Czy przyznaje się pan do winy?
- Nie, wysoki sądzie. Mowa mego obrońcy i zeznania świadków przekonały mnie, że jestem niewinny!
- Czy przyznaje się pan do winy?
- Nie, wysoki sądzie. Mowa mego obrońcy i zeznania świadków przekonały mnie, że jestem niewinny!
środa, 1 stycznia 2014
ufajcie tylko nieufnym
Trudno powiedzieć, jak to się dzieje, ale jest godne uwagi, że zawsze bardziej ufam tym, którzy mają o mnie możliwie najgorsze zdanie, niż tym, którzy starają się dać mi do zrozumienia, że można we mnie wierzyć.
Podejrzewam, że to się dzieje tak, że ci pierwsi mają rację, a ci drudzy nie.
Zresztą sam jestem wśród tych pierwszych.
Podejrzewam, że to się dzieje tak, że ci pierwsi mają rację, a ci drudzy nie.
Zresztą sam jestem wśród tych pierwszych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)