wtorek, 30 września 2014

czy.to.nie.jest.żart

Tego lata miałem zrobić trzy rzeczy: zrezygnować z doktoratu, przeprowadzić się i znaleźć pracę.
Jak już wiadomo, na pozostanie na doktoracie zostałem w swoim konformizmie nakłoniony i choć nie zamierzam go kończyć ani nie wierzę, że mógłbym, to warunkowo mam się nim wciąż zajmować.
Miałem się nim zajmować w drugiej kolejności po pracy. Przez dwa miesiące pracowałem w zupełnie przyjaznej korporacji (poza tym, że korporacja nie może być przyjazna, o czym można dowiedzieć się także z obserwacji części zmanierowanych nią w niej ludzi). Co prawda mój staż był z góry założony na ograniczony okres, ale nie ma strachu - oferty pojawiają się przecież na bieżąco. Złożyłem więc podanie o jedno ze stanowisk, które mi zupełnie odpowiadało i które mógłbym wypełniać bez żadnego problemu. Rozmowy rekrutacyjne poszły mi dobrze, wszyscy dookoła byli przekonani, że zostanę zaangażowany. Tylko szefowa zespołu, w którym miałem być zaangażowany nie zdołała się przekonać i w ostatni piątek powiedziała mi w tępych i na siłę formułowanych słowach, że nie.
Tego samego dnia, nie wiedząc wiele o moich dalszych losach, napisał do mnie ostatni z moich stałych współlokatorów z akademika, który raczył zażartować sobie pytaniem, czy przypadkiem nie wracam jednak do naszego zaklepanego w czerwcu pokoju. Nie odpisywałem mu nawet, bo przynajmniej tą jedną zmianę chciałbym utrzymać - w tym miejscu przecież naprawdę nietuzinkowo zlokalizowanym, nie(aż tak bandycko, jak gdzie indziej)drogim i w niezłym towarzystwie. Dzisiaj z kolei zadzwonił do mnie nieznany numer, a stojący za nim nieznany mi głos zidentyfikował siebie jako właściciela mieszkania, mówiąc jednocześnie, że ktoś z jego rodziny potrzebuje miejsca do zamieszkania, dlatego umowa (która nie istnieje, bo była tylko na gębę) zostaje mi wypowiedziana. Co miałbym więc zrobić innego niż wskoczyć z powrotem do akademika?

Kiedy cytowałem mówienie o 360 stopniach, to nie myślałem, że dojdzie jeszcze do tego.
Mimo tylu nakładów planowania, roztrząsań, zadręczania się, wyobrażania sobie, wyrzucania sobie i mi przez innych, negocjowania, starania się, poszukiwania, potykania się, wątpliwości i nakłaniania - po trzech miesiącach okazuję się być już za chwilę w dokładnie i potrójnie tym miejscu, z którego chciałem się uwolnić:
na doktoracie, w akademiku i bezrobotny.
czy to naprawdę jest ten mój los?
jak się z tego wyrwać?

sobota, 27 września 2014

wyziewy patyny

Niektórzy pod wpływem zapachu lub widoku stanu degradacji odczuwają przyjemny sentyment do dawnych czasów, które są de facto nieprzyjemnym stanem, w którym wielu wciąż żyje i wyrwać się nie może.

sobota, 20 września 2014

oszczędzajcie przecież!

Gdy moje życie było ostatnio zupełnie zindywidualizowane rolka papieru starczała mi średnio na miesiąc.
Od kiedy przeprowadziłem się, niektórymi rzeczami mam się dzielić i na nie składać.
Moja współlokatorka dzisiaj (to znaczy do 16.30, kiedy wyszła) zużyła też jedną rolkę. 
Nie potrafię sobie wyobrazić sposobu, w jaki można zużyć tyle papieru w tak krótkim czasie, który dałoby się nazwać inaczej niż orgią.

Apeluję więc jak w tytule

środa, 10 września 2014

wtorek, 9 września 2014

konsekwencja przeciw konsekwencji

Dnia pewnego, gdy na wydziale, który przestał już być moim trwała rekrutacja na studia doktoranckie, ja przyszedłem tam aby ostatecznie zrezygnować i w drodze zastępczego terminu pożegnać się osobiście, a nie tylko mailowo z moim opiekunem naukowym, który o pierwszym naszym terminie zapomniał, czym kazał mi na próżno czekać na niego na ulicy 2ipół kwadransa akademickiego. Okoliczność tego dnia rekrutacyjnego była rzeczywiście przeniezabawna. Tak to już jest, że jedni są biedni, zdesperowani i pragnący, a drudzy zbyt bogaci, zblazowani i próżni. Czekałem więc jeszcze tą chwilę, aby ostatni z aspirantów został przepytany, a następnie komisja zgadała się i postanowiła o losie tych nieszczęsnych, co może i wiedzą, ale tak naprawdę to pewnie nie bardzo, co czynią. Profesor załatwił więc swoje, zostawił resztę komisji, darował sobie oglądanie emocji oczekujących na werdykt i poszedł ze mną na kawę. Chciałem powiedzieć, że to dobry dzień, aby ze sceny zejść – gdy inni się na nią wdrapują. Coś mi się jednak popierdoliło i powiedziałem, że się zastanowię.
Wiem przecież, że nie skończę takich studiów, że pracy nie napiszę, że jej nie obronię i że na nic mi się ona nie przyda.
Po cóż więc zarzynać się tak, i życia pozbawiać, tak teraźniejszego, jak i przyszłego.
Nie potrafię sobie przypomnieć, po co mi miał być ten doktorat.
Gdy po spacerze, który miał mnie oświecić, mój w głowie mętlik wrócił do absolutnego stanu constans i nie chciał wychylić się z niego ani we właściwą ani w żadną stronę, w końcu zadzwonił telefon z prośbą o werdykt. Ponoć jest taka zasada, że jeśli nie wiesz co powiedzieć, to nie zamykaj sobie drogi. Cyniczna ta zasada aż do zarzygania. Co zrobić, nazwaliśmy to eksperymentem, ale w razie czegoś to on pierwszy będzie do odcięcia z moich obowiązków.  
Mój staż w korpo kończy się tak czy inaczej wraz z końcem września. Chociaż jutro mam rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko bezterminowe w tymże korpo. Powinienem chcieć, bo tak wygodnej pracy jeszcze nie miałem.
Czy z drugiej strony jednak celem tego bloga nie miało być działanie na przekór i w imię tego, co nie jest przeważnie cenione? Skąd miałbym czerpać materiał? Wygląda na to, że będę miał go naprawdę pod dostatkiem, ale czasu i sił już nie ma prawa mi starczać.
Od teraz. 
 
 

niedziela, 7 września 2014

inkubator

Miałbym nadzieję, że z całego tego bloga wynika to wystarczająco dobitnie - bądź co bądź był to tego bloga pierwotny zamysł - ale jeśli dobitność zatarła się z powodu rozwleczenia jej na okres ponad dwóch lat i zbyt przytłaczającej wielości liter, spróbuję teraz wyrazić się krótko, przez co fragmentarycznie i mało dobitnie, ale może też potrzebnie. 
Z doktoratu uciekam także dlatego, że nie mogłem pozbyć się poczucia, że tego typu studia są rodzajem inkubatora.
Podejrzewam, że poczucie to jest bardziej egzogenne, ale jego endogenności także nie da się wykluczyć.
Po pierwsze więc zazwyczaj odnoszono się do mojego doktoratu jako czegoś niepoważnego, jako zabawy dla wiecznych studentów, jako sztucznego przedłużania obecności w Akademii. Wiąże się to niewątpliwie z postawą tych, którzy studia traktowali jako smutną konieczność połączoną z możliwością imprezowania – tych, którzy dali się przekonać, że potrzebują papieru, więc poszli na studia, by walczyć z wykładowcami, pić energetyki w trakcie sesji, opowiadać legendy hierarchizujące przedmioty nie do zdania wespół z dowcipami na temat tego ile procent roku uwala kto, stosować prymitywną mimikrę, byleby te 3/3,5/5 lat już zleciało i można było w końcu spalić notatki i nigdy więcej nie uczyć się. Przepraszam, że się wyżywam i przepraszam, że dążę do tego aby się wywyższyć. Nie traktowałem swoich studiów w ten wyżej opisany sposób. Chciałem studiować i byłem przekonany, że to ważne, a nawet czułem, że mam coś ważnego do powiedzenia w sprawach, które zacząłem. A jednak wciąż nie mogłem się pozbyć wpływu tych niemych zarzutów, że studia, jakiekolwiek by były, to tylko przedsionek, fraszka i próżniactwo. Wciąż dookoła mnie świstały (zazwyczaj butnie autobiograficzne) opinie, że praca i biznes to dopiero prawdziwe życie, że kto nie ma umowy z taką instytucją jak firma, miesięcznych wpływów na konto, karty multisport i tytułu młodszego specjalisty, asystenta lub innego popychadła z perspektywą na wielką karierę, ten się po prostu nie liczy i należy zostawić go na pośmiewisku. Wciąż dookoła przez większość stosowane podmurowywanie tego standardowego modelu traktowania życia, w którym musi być praca, rodzina, rozrywka i między nimi najlepiej podział. Wciąż te głodne kawałki o podnoszeniu PKB i płaceniu podatków. A ponieważ jako zakompleksiony mruk nie potrafiłem zyskać przyjaciół wśród doktorantów, to wciąż obracałem się i odnosiłem głównie do ludzi właśnie na takich ścieżkach, choć w wyniku zanikającej częstotliwości kontaktów, wiem że i w nich mam coraz mniej przyjaciół. W każdym razie w ten sposób moje kontakty z ludźmi zazwyczaj napominały mnie, że moje życie jest nie na poważnie, bo zajmuję się doktoratem.
Ponieważ przejmują się wszystkim, to także powyżej zrekonstruowanymi kliszami przejmowałem się od dzieciństwa, bo też moi rodzice dostarczali mi przez całe moje życie podobnego modelu. W całej swojej ostatniej, doktoranckiej i predoktoranckiej biedzie, dość boleśnie odczuwałem przecież bycie wykluczonym. Nie mając kapitałów, nie uczestnicząc w konsumpcji, w redystrybucji, w plotkach, w polityce, w slangu, w marzeniach, w karierach, w związkach, w klikach ani w rozrywkach, czułem rzeczywiście, że moje życie dzieje się na niby. Zawsze czułem się oczywiście gorszy, ale chyba nigdy nie byłem dalej od tej wersji świata, która w moich czasach i w moim pokoleniu była uznawana za obowiązującą. Widząc tymczasem, że proporcja (zwłaszcza w mojej ocenie genialnych albo silnych w łokciach) doktorantów do studentów (zwłaszcza na humanistyce) dramatycznie rośnie, za to ilość pieniędzy przeznaczanych na jednych i drugich spada, musiałem wyzbyć się planów związania życia z pracą naukową. Swoje marzenia musiałem, przemocą ale bez innego wyjścia, skierować na tory zwykłego rynku pracy. Doktorat stał się więc dla mnie ślepą uliczką – bardziej istotną, pociągającą i wartościową niż inne, ale nie dającą zapomnieć o tym, że po wysiłku i czasie, jakiego wymaga, będę musiał zrobić to, czego chciałem uniknąć rozpoczynając doktorat. Inkubator był więc także oczekiwaniem na katastrofę, która i tak się wydarzy i na konieczność przystosowania się do pozbawionej ambicji powszedniości ciułającego grosze pracownika. W Akademii rzeczywiście panują szczególne zasady i uzyskiwanie w nich sprawności miało nie być doceniane przez nikogo. Twierdzenie, że uczelnie są nieprzystosowane do rynku pracy mogę oczywiście tylko i wyłącznie obśmiać. To przecież jasne, że to raczej rynek pracy jest nieprzystosowany do wartości, etyki, ludzi, a nawet prawa.
W podsumowaniu odrzucam więc porównanie z inkubatorem, bo moja ucieczka z doktoratu to nie dojrzałość, lecz raczej samobójstwo – samobójstwo z pomocą z zewnątrz.

czwartek, 4 września 2014

zabawy integracyjne

Czuję czasami jakąś głupkowatą dumę z tego, że zrobiłem coś partykularnego, bezmyślnego lub stereotypowego. Duma pochodzi wtedy z poczucia, że zachowałem się jak człowiek. Że wystąpiłem nie w imieniu prawdy, sprawiedliwości, lepszej przyszłości, lecz w imieniu aktualnych interesów, bojaźni, resentymentów i lenistwa ciasnego towarzystwa – jako jego wcielony członek.

wtorek, 2 września 2014

4noce - 4łóżka

Każdą z ostatnich 4 nocy spędziłem w innym łóżku.
Dzisiejszą spędzę w tym samym, co wczoraj. W tym, w którym spać będę po raz drugi w życiu. W tym, w którym spać będę w najbliższym czasie regularnie.
Oglądałem pokój w suterenie, ale nie zdecydowałem się. Nie udało mi się niestety także wynająć pokoju na 5 ani na 9 piętrze. Mieszkam obecnie na 2 piętrze, z którego widzę budowę nowego budynku, wśród starych, szarych i jeszcze smutniejszych przez padający prawie bez przerwy od wczoraj deszcz kamienic. W okolicy dresiarstwo, żulerka i trochę hipsterów, czyli klasyczne połączenie. Żałuję, że płacę o połowę więcej niż poprzednio, ale i tak udało mi się dość okazyjnie. Mam teraz jeszcze bliżej na uczelnię i do firmy, w której także już nie pracuję.
Mimo aż tylu podjętych kroków okazało się, że z doktoratu nie tak łatwo jest uciec także z przyczyn zewnętrznych. Mój opiekun naukowy sceptycznie podszedł do mojej rezygnacji. Moja mistrzyni zrugała mnie za to już dogłębnie, zdemaskowała, przypomniała parę ważnych sprawa i poleciła nie wygłupiać się. Zacząłem co prawda imaginować sobie drogę powrotną, ale nie potrafię się na niej umieścić. Jak miałbym nią przejść? Jak miałbym znów wstąpić na te kręto-wąsko-szczerbate schody do niewiadomokąd, które zwiemy doktoratem?