Nie wszyscy, ale w porównaniu do
bezmyślnych i w bezmyślnym automatyzmie pomijanych fizjonomii,
które występują w miejscach miejskiego stłoczenia, całkiem wielu
ludzi myśli, przeżywa i wartościuje. Również wielu, a mówię
wielu mając na myśli to, że występują w sile niemożliwej do
policzenia, szybko zauważa, że myślenie (podobnie przeżywanie,
wartościowanie i podobne im, uważane w antropocentrycznych
dyskursach za ludzkie powszechniki zajęcia) to rodzaj smoły, która
nie tylko wciąga, ale i spowalnia, wciąż lśniąc mrocznie i nigdy
nie stygnąc na dobre. Próbują się więc myślenia wyzbywać –
jedni dla wygody i beztroski, a inni dla ratunku, poszukując
jakiejkolwiek swobody od swojego ciężkiego wewnętrznego potopu.
Żeby nie myśleć, jest na pewno
milion sposobów. Jedni biorą dropsy. Inni wierzą w Boga. Kolejni
wierzą w bogów. Inni trenują jogę. Jeszcze inni dają się
anihilować przez przepływ miałkich okolicznych do popkultury
beztreści. Ja jednak odkryłem na to samo bardzo prostą metodą –
chodzę do pracy. Wielu chodzi do pracy. Nie wszyscy traktują i nie
wszyscy mogą jednak swoje prace traktować jako technikę
wyciszającą. Ja w każdym razie zdobyłem w swojej tymczasowej roli
inteligenckiego proletariusza na tyle wprawy, że robię co do mnie
należy bez większego pomyślunku. Moje życie wewnętrzne przez
jedną trzecią pięciu siódmych tygodnia sprowadza się do drogi
między jednym a drugim kliknięciem w odpowiednim położeniu myszki
na biurku względem jej wirtualnego awatara. Sposób nie sprawiający
przyjemności, ale stanowiący naprawdę skuteczną obronę przed
myślą i dający jakieś tam pieniądze.