poniedziałek, 28 grudnia 2015

głupotą płacimy za ciągłość

Czy nie jest tak, że zamiast naprawdę się uczyć – próbować, otwierać na nowe myśli, podążać za autorytetami, sprawdzać odmienne perspektywy, osiągać nowe horyzonty – próbujemy nieraz jedynie znaleźć dostojną formę dla dziecięcych i mniej lub bardziej dziecinnych złudzeń oraz wrażeń?
Poświęcanie mądrości dla poczucia diachronicznej tożsamości.
Obrona dawnych błędów dla zachowania twarzy.
Dobra mina do jakiejkolwiek gry.
Zachowanie dobrej miny jako główna zasada przewodnika przez życie.
Racjonalizowanie przeszłości za wszelką cenę i wbrew tej przeszłości.
Uzasadnianie zamiast poznawania.
Zamurowanie się na śmierć w twierdzy przypadków, które złożyły się na życie.

wtorek, 22 grudnia 2015

sztuka prawicy


Wciąż powtarza się sytuacja, w której polska prawica buntuje się przeciw wybranym artystom, ich sztukom, rzeźbom, obrazom lub książkom.
Prawicę będę tu niestety upraszczać, ale nie potrafię zdefiniować w których to dokładnie jej kręgach pojawiają się te święte oburzenia. Widzieliśmy je przecież tak u rozmodlonych do ojca dyrektora i dyktatora bab, dojrzewających sebixów z bloków i bram, partyjnych wymoczków z zadartym nosem, jak i u kadr akademickich.
W każdym razie źródło bulwersotoku wydaje się być im (a może jeszcze innym, których poprzez obecne rozdrażnienie nie dostrzegam) wspólne. Jest nim niezrozumienie lub niechęć do tego, że sztuka wymaga myślenia.
Sztuka nie może być definiowana wyłącznie jako to, co ładne i przyjemne w kontakcie. Kiczowaty landzszafcik, różowy słonik z podniesioną trąbą, wpadające w ucho zapętlone pięć dźwięków, przewidywalny happy end – nawet jeśli przynoszą komuś radość, to sztuką mogą być co najwyżej warunkowo.
Sztuka nie może jedynie się podobać. W ogóle nie musi się podobać!
Gdy prawicy coś się nie podoba, to chce ona odbierać temu miano sztuki i zakazać wszystkim innym kontaktu z taką już dla prawicy niesztuką.
Prawica nie chce uznać, że na sztukę nie wystarcza popatrzeć.
Sztuka wymaga poszukiwań. Sztuka wymaga odniesienia jej przedstawień do kontekstów ze skądinąd lub zewsząd. Wymaga uświadamiania sobie statusu normalności, zwyczajowości, codzienności. Sztuka odwołuje się do intertekstu, który bardzo nie ogranicza się do tekstu, ani do współczesności, ani do materialności. Sztuka wymaga obmyślenia jej, opowiedzenia jej sobie, wyłożenia tego co za nią stoi. Poprzez konfrontowanie nas ze sobą (z nią), konfrontuje nas ze sobą (z nami). Tak, sztuka ma prowokować. Ma wywoływać i powoływać.
Prawica tymczasem oczekuje od sztuki co najwyżej zatwierdzania, tego co na prawicy już uznane za słuszne i dopuszczalne.
Niuanse w podejściu do sztuki widać w podejściu do kobiecego ciała i pokrywa się ono w dużym stopniu z przeciwstawieniem szowinizmu feminizmowi. Gdy w sztuce kobiece ciało ma za zadanie o coś zapytać, do czegoś przekonać, coś zmienić – prawica niemal na pewno uzna to za grzeszne. Kobiece ciało jako wyemancypowane od funkcji prokreacyjnej nie mieści się w prawicowych standardach. Typowa prawica toleruje kobiece ciało tylko w tych przypadkach, w których można za jego wyabstrahowanym od właścicielki obrazem rzucić „fajne cyce”, dobra dupa z ryja”, „zapiąłbym”. Dokładnie to samo określa i ogranicza podejście prawicy do sztuki. Instynktowne, natychmiastowe i oczywiste drgnięcie libido jest na prawicy głównym probierzem artystyczności.

sobota, 5 grudnia 2015

duszności

Gdy zostaję sam ze sobą na weekend, to niezależnie od obowiązków i planów, prędzej czy później znajdę siebie przykrytego pościelą podczas przedłużającej się w bezczas chwili, w której po prostu leżę i w tępym przerażeniu pozwalam własnemu umysłowi zastanawiać się nad sobą. Piszę wtedy tego właściwego bloga, którego ten obecnie wypełniany tekstem, a przez was czytany, jest tylko odpryskiem i wentylem bezpieczeństwa. Przerabiam wtedy wszystkie te najmniej wygodne pytania, które zawsze pozostają bez odpowiedzi. Obserwuję własne niezdarne zmagania z „kim jestem?”, „dlaczego znalazłem się tu i teraz?”, „co mam z tym wszystkim zrobić?”. Próbuję podklejać i łatać swoją wiarę w świat i ludzi. Nieraz zmuszony jestem burzyć całą konstrukcję nadziei, którą wiatr, deszcz, czas i o różnych intencjach wandale naruszyli albo ja sam – raz zaniedbaniem a raz zbytnią architektoniczną finezją – pozbawiłem prawa istnienia, by na oczyszczonym i jeszcze bardziej niż poprzednio nieprzystępnym polu postarać się kiedy indziej zbudować coś znowu od nowa. Marzę o życiach, których nigdy mieć nie będę, u boku ludzi, którzy dawno mnie skreślili albo tych, których nie potrafiłem skłonić do tego, żeby moje imię w ogóle wyartykułowali. Jak reklamy na popularnych portalach, otaczają mnie nagle wyskakujące jedne po drugich wspomnienia wszystkich błędów, razem z ich najdobitniej ukazanymi szczegółami i aż do perwersji powtarzającymi się myślami o straconych w następstwie mojego gapiostwa lub odrobiny szczęścia szansach. Nie mogę opędzić się od oskarżeń i mimo, że zazwyczaj obrzucam nimi siebie, to innym też się one słusznie należą, a jedne ani drugie niczego już w mojej sytuacji nie zmienią. Przewiduję najgorsze scenariusze i spodziewam się utrzymania tendencji absurdalnych, które miotają nami i niszczą wszystkie próby realizacji wartości. Wyobrażam sobie ogrom nicości, który nas wszystkich czeka, a którego po śmierci nikt z nas tak czy inaczej nie doświadczy.
Położywszy się dla chwili odpoczynku, kończę przykuty do łóżka żalem, bezsilnością i, przede wszystkim, tęsknotą.

czwartek, 26 listopada 2015

władze cielesne

Mam ten niedźwiedzi, albo może nawet wiewiórczy zwyczaj, że gdy liście spadną z drzew, to tristis est anima mea i najchętniej odciąłbym się od rzeczywistości, zakopał wśród liści, w ciemnym kącie jakiejś nory i przeczekał do lepszych czasów bez żadnej konieczności zwracania się do zewnątrz. Czuję, że nie powinienem się do niczego zabierać, nikomu się pokazywać, do niczego dążyć. To czas pusty, wroga rzeczywistość, wszystko na nic.
Nie musi to wynikać z żadnej natury (to jedno z najczęściej esencjalizowanych pojęć). Kojarzę to bardziej z pamięcią.
Moja pamięć jest uparta. Jest uparcie słaba, uparcie oporna, nie przyjmuje zbyt wiele nowego i często zapomina to, co z wysiłkiem starałem się umieścić w niej jako potrzebne.
Wiemy, że dużo silniej od informacji w pamięć wpisują się postawy. Moja pamięć nie potrafi pozbyć się postawy zrezygnowania, rozczarowania i bezsilności. Zwłaszcza gdy widzę zimę, tracę nad sobą władzę. Moja pamięć każe mi powtarzać to, co w zimach mojego życia umęczyło mnie najszczególniej. Bez artykułowania niczego szczególnego, bez wywoływania żadnych szczególnych obrazów przeszłości, moje działania stają się spowolnione, niechętne, a wszystko na co natrafiam – równie nijakie. Szklana pogoda, sufit na wysokości półtora metra, szare okulary, mokra papka zwiędniętych na brązowo drobnych liści, brunatna ziemia przetykana suchymi badylami, snujący się smog, tandetne świąteczne reklamy, skuleni zakapturzeni ludzie, byle do domu, byle do jutra, byle do wiosny.

czwartek, 19 listopada 2015

trzeba bronić

To, co znam i sądzę stało się dla mnie na tyle oczywiste, że coraz trudniej mi o tym opowiedzieć.
Mimo całkowitej wyrazistości dowodów i spójności oglądu, widzę, że coraz bardziej zapędza się mnie w szary kąt, a moje wartości przedrzeźnia i oskarża o to, co wedle mnie powoduje właśnie ich brak i cyniczne ich użycie.
Zazwyczaj gdy dochodzimy do momentu, w którym zapomnieliśmy jak wyprowadzić dowód, powinniśmy rozpisać równanie od nowa i przysiąść nad nim odcinając poprzednie rozstrzygnięcia.
Metafory matematyczne nie mogą być jednak do życia stosowane tak dosłownie. Równania nie zaczyna się od zera – pewne rzeczy musimy uznać za dane i nie podlegające regresowi do aksjomatów z poprzedniego paradygmatu. Potrzebujemy fundamentów i jestem przekonany, że fundamentów nie można dowolnie przenosić. Zawołanie do ich opuszczenia oznacza zbyt często rozkaz przeniesienia się do wojskowych namiotów.
Ludzie, który nigdy nie zrozumieli sedna ani źródeł myśli liberalnej, relatywizmu, politycznej poprawności, new age'owej nadziei, ekologicznej odpowiedzialności, postmodernistycznej ironii i posthumanistycznego rozczarowania nie powinni mieć prawa ich krytykować i nas od nich zawracać. To właśnie one są szkołą intelektualną, którą trzeba przerobić aby pojmować cokolwiek ze współczesności. Nie powinno się też mylić diagnozy z metodą. Współczesne porywy polityczne to kolejna historia z cyklu wypominania drzazgi w cudzym oku bez dostrzegania kłody we własnym.
Nie wiem w jaki sposób ludzie uwierzyli, że nauce, tolerancji i solidarności należy przeciwstawić nienawistny primordializm i można dzięki temu zyskać nad innymi przewagę.
Gdy jedni ekstremiści rzucają się na innych ekstremistów i jako jedyną odpowiedź na przemoc widzą eskalację przemocy (zazwyczaj dokonywaną rękami wytwarzanych przez nachalne hasła gorących zwolenników), gdy jako obronę przed cudzym fundamentalizmem przedstawia się skrojony we własnym warsztacie fundamentalizm, gdy naruszenie pokoju i bezpieczeństwa chce się leczyć nagonką na instytucje, które były uprzednio gwarantami ich trwania, a bez nich mogą puścić ostatnie hamulce, to najwyraźniej dzieje się u nas coś złego.
Jesteśmy obecnie uczestnikami (nie świadkami) nasilonego i ponad normę wyrazistego testu wartości. Neoliberalny kapitalizm globalnej skali działający zgodnie z zasadą „business as usual” spycha kwestie wartości na drugi plan i przykrywa je dążeniem do pieniędzy. Ponieważ jednak w wielu miejscach w siłę rosną ekstremiści religijni i polityczni, rozpętywać próbują otwartą wojnę o wartości, a w mojej ocenie właśnie wojnę ograniczonych do własnej „rasy” (według terminologii Foucault, jednocześnie polecając nieprzypadkowy tytuł: „Trzeba bronić społeczeństwa”) interesów i gorączkowych snów o władzy z właściwymi wartościami o uniwersalnym znaczeniu.
Zamiast popadać w agresję i stawać się częścią błędnego koła eskalacji nienawiści i przemocy, powinniśmy stanąć po stronie wartości. Trwać przy myślach i postawach postępowych, planetarnych i odpowiedzialnych – zamiast buńczucznych trybalizmów, które stały się ostatnio tak modne.
Istnieją programy, które dyskryminowane były najzupełniej słusznie, te które na podstawie historycznych (często okrutnych) doświadczeń powinniśmy byli nauczyć się odrzucać i eliminować w zalążku. Nie można domagać się dla niech miejsca i nie można domagać się dla oszołomionych nimi ignorantów dostępu do sfery publicznej. Głoszenie i dopuszczanie zapędów właściwych dla faszyzmów, rasizmów, szowinizmów i jakiejkolwiek proweniencji totalitaryzmów to nie kwestia wolności (słowa, działania, wiary), lecz patologiczne próby zaprzeczenia wolności, przed którymi trzeba się i Nas bronić.

niedziela, 15 listopada 2015

pokolenie tabloidu nie zna granic

Może jednak rację mieli ci, którzy ostrzegali, że Internet ogłupia?
Może to już?
Mówiono, że papier wszystko przyjmie, ale Internet poszedł dalej – teraz wszystko może zostać opublikowane i największa bzdura może figurować obok najcenniejszej sentencji, w tym samym miejscu, w tej samej formie, na tych samych zasadach.
Pokolenie, które nie ma autorytetów, nie wie jak wygląda prawda, nie wie jak oceniać logicznie i merytorycznie. Pokolenie, które nie zna refleksji, nie umie zmieniać perspektyw, nie ma pojęcie czym jest myślenie krytyczne. Pokolenie zagubione w inflacji roszczeń do popularności. Pokolenie, dla którego opinia nie odnosi się do rzeczywistości, kodeksów etycznych, ani zasad poznawczych, lecz jest tylko narzędziem do zyskiwania lansu i lajkowalności. Pokolenie dla którego dobrze przyphotoshopowany obrazek więcej znaczy od porządnego badania i namysłu.
Nie da się udawać, że z Internetem jest wszystko w porządku. Widzicie chyba, kto jest najbardziej aktywny na wszystkich tych wykopach, facebookach i kwejkach. Podczas gdy my byliśmy zapracowani, dążąc do prawdy, dobra albo pieniędzy czy przyjemności, Internet został opanowany przez już całkiem sporą bandę wściekłych ignorantów przyklaskujących każdemu radykalizmowi. Hejtowanie stało się sposobem na nadanie życiu sensu, tym bardziej od kiedy okazało się, że ma ono rzeczywisty wpływ i od kiedy hejterzy poczuli krew. Zabijanie i ludobójstwa przestały być przestrogą z przeszłości, a stały się pożądanymi przez niektórym rozwiązaniami, do których nie wahają się z butą nawoływać.
To pokolenie nie zna śmierci. Zna tylko (nota bene tymczasową) śmierć awatarów. Nie można oczywiście twierdzić, że gry są źródłem całego zła. Nie powinniśmy się jednak oszukiwać, że zabijanie choćby tylko wirtualnych bytów (liczone w setkach i tysiącach na rozgrywkę) nie oswaja z czynnością zabijania, nie normalizuje faktu odbierania życia i nie pozbawia śmierci znaczenia. W filmach sensacyjnych ginęli niby ludzie, ale przynajmniej za spust pociągały filmowe postacie na spółkę ze scenarzystami. W grach to ludzie wcielają się w sprawców i jest im z tym tak wszystko jedno, że nie wierzą, żeby gry miały na nich wpływ.
Najgłośniejsi przedstawiciele tego pokolenia, którzy zaczęli być wpływowi, zanim nauczyli się odpowiedzialności choćby tylko za siebie, zamiast wiedzy i zdolności rozumowania mają chyba konstrukcję przypominającą tabloid. Uważają, że opierając się na jakichkolwiek poszlakach, choćby tych pochodzących z przyjętej przez nich samych ideologii, można powiedzieć cokolwiek i można uwierzyć w cokolwiek, byle byłoby odpowiednio instruktywne, emocjonujące, mocne i nasycone nastrojem skandalu. Dla młodych gniewnych kontrowersyjne to tyle samo, co fajne. Poruszając się po chaosie kreowanych w oderwaniu od jakichkolwiek zasad bzdur uznali całą tą wyprodukowaną przez nich samych trochę dla śmiechu, trochę na pokaz, trochę z głupoty, a trochę z cynizmu masę za reprezentatywny obraz ludzkości i każdą normę lub troskę gotowi są uznać za obrazę.
Wygląda mi, że w Polsce to nie islamistycznych ekstremistów należy się bać. Odchowało się w tym kraju tylu rodzimych fanatyków, że to z nimi będziemy mieli kłopoty, zwłaszcza że nowa władza najwyraźniej zechce im sprzyjać, bo w dążeniu do własnych chorych, partykularnych fantazji jedni i drudzy przywłaszczają sobie katonacjonalistyczne etykietki.

niedziela, 8 listopada 2015

dyscypliny niezdyscyplinowania

Mieszkając ponownie w akademiku (chociaż w mieszkaniu, w któym wynajmowałem przez wakacje pokój nie było za bardzo inaczej) znowu muszę zmagać się z problemami, jakie ludzie mają ze sobą, przez które wszyscy mają problemy z nimi. Chodzi mi tu o te ogólne objawy braku podstawowej dyscypliny.
Ludzie nie tylko nie opuszczają po sobie klapy (co byłoby idealnym rozwiązaniem i najbardziej neutralnym w takim koedukacyjnym miejscu), ale mają problem z tym, żeby wyczyścić po sobie muszlę, a nawet spuścić wodę. Nie żartuję – w połowie przypadków korzystania tu z toalety natrafiam na kiszące się w kiblu mocz/papier/gówno.
Jak mogę cokolwiek osiągać, gdy cały czas ktoś mnie na powrót sprowadza do poziomu roztrząsań o tym, czy spuszczać wodę? Czy są w ogóle na świecie sprawy, które da się raz a dobrze załatwić?
To samo dotyczy innych przestrzeni wspólnych – łazienki i kuchni. Bardzo niewielu wpada do głów, by po sobie posprzątać, gdy coś im upadnie, rozleje się, rozsypie. W większości przypadków działa to na zasadzie „położyło się, niech leży”. Oczywiście, że w dni robocze codziennie przychodzi tu sprzątaczka i sprząta to, co dla studentów wspólne. Jest jednak różnica między sprzątaczką a służącą. Jest różnica między możliwością niezmywania na własną rękę podłogi, która przy kilkudziesięciu osobach na tą wspólną powierzchnię musi się szybko brudzić, a zostawieniem na tej podłodze sosu, który się komuś rozlał albo śmieci, które się nonszalancko rzuciło za siebie.
Śmieci to w ogóle wielki temat, omówiony już ostatnio. W akademiku obserwuję to szczególnie wyraziście. Nie raz widziałem kosz, który będąc jakoby pełnym, był w środku pusty. Najgłupszy przypadek to gdy ktoś położył karton od pizzy płasko na otwartym, pustym koszu. Sprawą typowo akademikową jest to, że każdy ma swój kosz w pokoju i jest zobowiązany samemu segregować swoje śmieci. W kuchni i w łazience stoją tylko kosze pomocnicze, na odpady zmieszane powstające w warunkach tych dwóch pomieszczeń. Oczywiście, że funkcjonuje w tym akademiku pełno cwaniaczków, którzy są zbyt dostojni, żeby zająć się swoimi śmieciami, więc podrzucają je do wspólnych kubłów, bo sprzątaczka (kolejny raz jako służąca) wyniesie. Są też te śmieci, które studenci zostawiają w miejscach dowolnych i tutaj wisienką na torcie są zużyte podpaski lub tampony zostawiane na murowanej ściance oddzielającej prysznice. Nawet nie komentuję.
Jeszcze jedna rzecz w kuchni, która wszędzie się zdarza. Układanie naczyń na suszarce w przypadku niektórych z niej korzystających wygląda na zabawę typu „zajmij jak najwięcej miejsca jak najmniejszą liczbą naczyń”. Układanie talerzy poziomo, ustawianie szklanek na samym środku podczas gdy cała suszarka jest wolna oraz zostawianie na suszarce garów na pół tygodnia to nie są dobre zwyczaje, a jednak codziennie ktoś mi udowadnia, że są to zwyczaje faktyczne.
Następnie mamy niedokręcone krany, światło palące się całą dobę, niezależnie czy na zewnątrz słońce aż razi, albo w nocy nikt z pewnością nie korzysta. Zapalić światło i odkręcić kran potrafią, ale w drugą stronę nie działa to zbyt sprawnie. Tu pewnie działa za to myślenie „skoro czynsz jest stały, to po co mam się przejmować”. Każdy ograniczony do własnych pieniędzy. Żadnego spojrzenia globalnego, czy choćby wspólnotowego. A w końcu i tak za to płacą, tylko że rok później, bo ceny za pokój w akademiku regularnie rosną, nietrudno się domyśleć, że także z powodu cen i zużycia mediów.
Wieczny problem z muzyką był tutaj do przewidzenia. Im gorszy gust, tym głośniej. Im mniejsze pomieszczenie, tym większy subwoofer. Im cieńsze ściany, tym wytrwalej. Im więcej ludzi wokół, tym częściej. Jeśli zwrócić takim uwagę, to albo reagują „nie wiedziałem, że komuś przeszkadza” (kiedyś przyjdę, przyjebię z bani i zdziwię się, że to im nie przypadło do gustu), po czym nazajutrz znów są tak samo głośno albo próbują udowadniać, że to wcale nie jest głośno, że mają prawo, że w akademiku to normalne.
To ostatnie prowadzi w końcu do problemu typu politycznego. Nie kłócę się znowu aż tak często, żeby zebrać większa kolekcję argumentów, ale zanim zdarzy mi się kogoś upomnieć, dręczą mnie myśli różne na temat całego tego nieporządku. W korelacji z ostatnio przejmującymi trendami makropolitycznymi wydaje mi się, że u źródeł leży problem z pojmowaniem wolności. Ci młodzi posługują się tym pojęciem jako wymówką do realizacji swoich wszelkich, choćby najgłupszych i nieobyczajnych kaprysów. Młodzi zawsze mieli z tym problem. Wolność jako swawola, jako brak zasad, jako nikt mi nie będzie mówił co mam robić. Wolność pojęta skrajnie egoistycznie. Za centrum i swoje jedyne umiejscowienie obiera „Ja” i tylko do niego odnosi przymioty wolności. Jeśli ktoś z pełnym przekonaniem uważa, że jego woli nic nie może powstrzymać, to ogranicza tym wolność innych i cała koncepcja przeradza się w dyktaturę. Nie wiem jak spójnie tłumaczyć tym siuśmajtkom, że wolność musi mieć ograniczenia, żeby mogła istnieć. Albo szanujemy cudzą wolność i dla uniknięcia nierozwiązywalnych przy braku dobrej woli konfliktów ustalamy obowiązujące wszystkich granice wolności albo kpimy z cudzej wolności w imię aroganckiego, twardogłowego ekstremizmu wolnościowego, co w większej skali kończy się podziałem na bardziej i mniej wolnych.
Mam wrażenie, że ci, którzy najwięcej drą się o wolności to właśnie ci wygodni egocentrycy, którzy widzą w niej chęć uprawiania samowolki, właśnie ci, którzy nie mają za grosz dyscypliny ani dobrych obyczajów, ci którzy nie nauczyli się współżyć z innymi ludźmi i potrafią ich tylko atakować oraz mścić się za egzekwowanie zasad mających zapewnić równy rozkład wolności.

niedziela, 1 listopada 2015

śmieci, dzieci

Z okazji 1 listopada mam ważny temat.
Temat naszych bliskich, którzy odchodzą od nas codziennie, wiele razy dziennie.
Chodzi o śmieci.
Jestem zdania, że śmieci mówią o nas więcej niż wszelkie deklaracje ideowe (przy okazji, pewnie słyszeliście o archeologii śmieci). Z niejednego śmietnika jadłem więc wiem, co mówię. Śmieci są przedmiotem bardzo absurdalnej odrazy. Widzę co rusz z jakim wstrętem ludzie podchodzą do śmietników i z jaką satysfakcję się od nich następnie oddalają. Tak jakby za pośrednictwem przedmiotów tam wyrzucanych dokonywali spowiedzi przed Absolutem i oczyszczali się z wszelkich win. Jestem przy tym nie do wiary jak wielką i nieraz szybką przemianę przechodzą rzeczy od wystawionego na sklepowej półce przedmiotu pożądania, za który się płaci spore pieniądze do statusu odpadu, który z odrazą i pośpiechem wyrzuca się do koszy (mam nadzieję, że czytaliście "Życie na przemiał" i "Potęgę obrzydzenia"). Konsumpcja jest sednem życia, ale odpadek, który z niej pozostaje i został właśnie przez osobę konsumującą wyprodukowany okazuje się obrażać jej godność i kalać jej cielesność. 
Wstręt ten jest tak wielki i jakiś pierwotny, że zdaje się odejmować rozum. Ludzie nie potrafią wyrzucać śmieci. Tak bardzo starają się nie dotknąć niczego, że gdy ich śmieć nie wpadnie do kosza, tylko osunie się, obije, zatańczy na stercie pozostałych śmieci i ostatecznie wypadnie, to wcale go nie podnoszą, tylko pozwalają mu leżeć obok śmietnika, tak jakby to był szczyt ich wysiłku, że mieli intencję umieścić odpadek w okolicy. 
Kolejne to segregacja, którą ludzie w większości olewają (nawet jeśli zadeklarowali, że będą jej dokonywać i płacą mniejsze stawki za wywóz), a w części nie rozumieją. Nie sprawdzają co jest z czego i do jakiego kubła powinno trafić. Wszystko pozostaje więc dowolnie przemieszane, a firmy wywożące śmieci popełniają ponoć kolejne błędy (ale może po prostu nie ufają swoim klientom i wolą posortować od początku).
Sprawa, która drażni mnie szczególnie to niedbałość wyrzucania. Zamiast ułożyć śmieci w koszu tak, żeby zmieściło się ich w koszu możliwie dużo, ludzie umieszczają kolejne odpadki na takiej wirtualnej powierzchni sterty śmieci. Zamiast włożyć do środka, zrzucają śmiecie z góry na najwyższy punkt sterty i nie dbają o to, jak on upadnie, nawet gdy wypadnie (jak wyżej). W ten sposób największy udział w śmieciach ma zazwyczaj powietrze. W każdym worku i kontenerze zostaje mnóstwo miejsca, ale zostają one uznane za pełne, bo zamiast choćby minimalnego skompresowania mamy wieże układane z rozciągniętej folii, pustych lecz zakręconych butelek, kartoników i innych. Nieraz widziałem kosz, z którego już się wysypywało, po czym okazywało się, że przedmioty umieszczone faktycznie w koszu można policzyć na palcach jednej ręki – wystarczyło na przykład zgnieść karton, który zamiast swoje sześciennej objętości, zajmowałby tylko tyle co grubość tektury.
To nie śmieci są dla was obrazą i nie powinny być dla was odrazą. To wy jesteście śmieciarzami, faktycznymi producentami śmieci, uosobionym popytem, dla którego przyszłe śmieci są wytwarzane i dostarczane. Zamiast śmieciami pomiatać, pogrzebcie je z jakimś podstawowym szacunkiem, z uznaniem dla zasług, jakich dostarczyła wam rzecz, od której ten obecny śmieć pochodzi.


piątek, 23 października 2015

makiawelizm stosowany kontra słowniki

Ostatnio mówiliśmy trochę o pojęciach i o problemach z ich używaniem w taki sposób, który zachowałby nić porozumienia.
Nie mam potrzeby uchodzić za kantystę, niemniej temat jest wystarczająco ważny, aby wracać do niego przy każdej okazji i o każdej porze doby nosić z tyłu głowy.
Skoro z kolei jeszcze bardziej ostatnio zaczęło się o polityce, to wskazać trzeba, że aktualnie w nadużywaniu różnych pojęć bryluje prawica. Prawdę powiedziawszy niejednokrotnie nie można nawet stwierdzić, że prawica nadużywa pojęć – bo wyraźnie je ona lekceważy. Używa pojęć, którym nadano już jakieś znaczenie, które pochodzą z określonych kontekstów i o których ludzie przyzwyczajeni są coś już myśleć, a potem używa tych pojęć w zupełnie innych znaczeniach, oczywiście odpowiednio propagandowych (lub marketingowych, jeśli wciąż lubicie tą nową nowomowę).
Od 1989 roku polska prawica (mimo, że to nie wyłącznie ani nie przede wszystkim ona obaliła dawny ustrój) poczuła się zwycięska i zafiksowała na chęci mszczenia się na komunistach. Od tamtej pory wszystkich swoich przeciwników okrzykuje komunistami, a wszystko co zechce potępić okrzykuje komuną. Podatki, rowery, wegetarianizm, naukowe dowody na globalne ocieplenie, dożywianie w szkołach, wszystkie religie poza chrześcijaństwem (choć właśnie to miało historycznie rzecz biorąc z komuną najwięcej wspólnego), imigranci, obejmowanie prawem zagranicznych korporacji, nawet in vitro – wszystko to i dużo więcej prawica nazywała komuną. Co to ma wspólnego z futurologiczną historiozofią Marxa? Któż zgadnie?
Po medialnym pomyleniu z poplątaniem, jakie odbyło się w ostatnim roku wokół pewnego angielskiego pojęcia, trzeba by zmienić całą polską literaturę dotykającą gender studies, bo zamiast tak jak w angielskim – płeć kulturowa – dla większości Polaków pojęcie gender zaczęło oznaczać coś pomiędzy pedofilią a zombie, jakiś nieokreślony milenarystyczny postrach, który chwyta za łydkę w ciemnej uliczce, rozwija się jak obcy z serii „Alien” i tworzy groźne dla Polaków epidemie. To, że promowany przez tą samą prawicę typ „prawdziwego mężczyzny” (wiecie, taki co je tylko mięśnie zabitych zwierząt, nosi tylko te dresowe spodnie, na których naszyto jeden ze świętych symboli globalnych korporacji odzieżowych, ma żonę i ma ją od tego, żeby gotowała, prała, prasowała i była zdradzana, dumnie nosi przed sobą bęben wypracowany żłopaniem tanich browarów oraz jest tym bardziej pewny siebie im mniej ma do powiedzenia) to według normalnego słownika po prostu rodzaj gender, to nie zostało niestety przez prawicę zauważone ani jakkolwiek przemyślane.
Przy okazji tegorocznych wyborów prawica postanowiła promować się jako antysystemowa. Po wszystkich atakach na lewicę, z kręgu której to pojęcie (a wówczas stała za nim także idea) oczywiście pochodzi, prawica wspięła się na szczyt cynizmu i ogłosiła siebie antystystemową. Stoi to w sprzeczności z samymi założeniami prawicy. Prawica zawsze opierała się na systemach i zawsze dążyła do ich zacieśniania. Prawica ma zawsze na sztandarach homogenizację, pilnowanie granic, umacnianie podziałów społecznych i konserwowanie status quo, wykluczające jakąkolwiek zmianę. Prawica zawsze śniła o systemach, w których nie tylko antysystemowcy, ale też wszyscy, którzy śmieliby choćby myślą lub zaniedbaniem sprzeciwić się jedynemu słusznemu modelowi, zostaliby wytępieni, a antysystemowość byłaby w ogóle nie do pomyślenia. Powiedzmy to sobie jasno – polska prawica nie jest przeciw systemowi, lecz za jego radykalizacją poprzez przejęcie władzy, od tych którzy aktualnie ją sprawują.
Na pewnym fanpejdżu zauważyłem wyniki „sondażu” przeprowadzonego na „reprezentatywnej próbie” uczestników. Wygrał w niej Korwin przed PiSem. Zapytałem administratora co dla niego oznacza reprezentatywna próba. Odpowiedział, że napisał tak tylko „dla beki”. To oczywiście skandal, ale to tylko kolejna odsłona prawicowej logiki, w której polityka myli im się wciąż z beką. Inwigilować, okradać, torturować i wsadzać ludzi do więzień też pewnie będą dla beki.
Już niedługo. Znana jest tendencja prawicy do wybielania i heroizowania wszystkiego, co zechcą przedstawić jako swoją tradycję. Prawica nie przejmuje się okolicznościami. Stawką jest władza, a kolejne manipulacje i agitacje wskazują, że na prawicy nie mają wątpliwości co do tego, że cel uświęca środki. Zanosi się na to, że już niedługo pisane na nowo będą nie tylko codzienne wiadomości i historia świata, lecz także słowniki. Nie trzeba długiego czasu, a nikt już nie będzie w stanie przekonać nas, że białe jest białe, a czarne jest czarne.

czwartek, 22 października 2015

w beczce dziegciu łyżka miodu

Skoro podobno już wszyscy usłyszeli ostatnio o Razem, to nie mogę ich dłużej trzymać dalej dla siebie na zasadzie wyróżniającej mnie (już wkrótce gorzkiej) satysfakcji.
Nie oglądałem co prawda tamtej debaty, ale słyszałem, że ludzie z zaskoczeniem dostrzegli, że istnieje coś takiego jak lewica. W polskim krajobrazie politycznym, w którym istnieją głównie krzykliwe wszystkie warianty prawicy, a poza nimi centra neoliberalne i postkomunistyczne, które trochę się przejadły, a trochę skompromitowały, niewielka dawka lewicy okazała się sensacją. Spotkałem więc wielu ludzi lub ich opinie, z których wynikało że nie potrafią się ustosunkować.
Często stwierdzali coś w stylu: 'zaimponował mi ten Zandberg, ale przecież nie można na niego zagłosować, bo to Razem to podobno przecież lewica?!' Pojawiła się też od razu grupa na-wszelki-wypadek-reakcjonistów, którzy chcą bronić opinii Polaków przed rozsądkiem i straszą, że Razem to radykałowie i komuniści, dlatego należy ich wyklinać. Poza tym jak zawsze gra się argumentem typu: nieważne, że Zandberg jako jeden z niewielu w tym kraju mówi do rzeczy i reprezentuje wasze poglądy i te rzeczywiste, a nie fantazmatyczne interesy – nie głosujcie na niego, bo nikt na niego nie głosuje.
U mnie już od dłuższego czasu zanosi się, że właśnie z powodu Razem po raz pierwszy od dawna pójdę na wybory i wrzucę do urny ważny głos. Obserwowałem ich od czasu bliskiego ich początków w tej politycznej formie i z niemal podejrzaną łatwością zauważałem, że od tych samych początków mówili w dużej mierze moim głosem, na temat mojego życia. Dlatego nawet nie wierząc zbytnio w partie, popieram Razem i co nieco ich wsparłem.
Nie mam wystarczająco czasu, żeby naraz omówić tu wszystko, co powinno chyba zostać jako antidotum na polską absurdalność polityki powiedziane i co próbuję też od dawna przekazać. Pozwolę więc sobie na dosłowność choćby tylko co do tej jednej przewagi Razem nad resztą partii, o których słyszy się zbyt długo lub zbyt dużo.
Razem jest zdecydowanie najbliżej świata. Razem wyrasta i opiera swoje postulaty przede wszystkim na doświadczeniach życia w Polsce początku XXI wieku. Razem otrafiło zarazem przełożyć to doświadczenie na sensowną interpretację i ważne, celne postulaty. Dzięki solidnemu intelektualnemu zapleczu dużej części członków partii (tych, o których cokolwiek wiem), potrafią oni dostrzegać, rozumieć i myśleć konkretnie o problemach i systemach. Razem wyróżnia więc to, że dokonali rzeczywistej analizy sytuacji, którą chcą politycznie przekształcać w celach, w które da się intersubiektywnie wierzyć i nazwać je demokratycznymi.
Powyższe, choć mogłoby wydawać się raczej oczywiste, znacząco wyróżnia jednak właśnie Razem spośród innych partii, które zamiast odnosić się do rzeczywistości, błądzą po anachronizmach rodem z przełomu XIX i XX wieku (trzymając się twardogłowo triady Land-Volk-Blut, a nieraz upominając się wręcz o Fuehrera); opierają się pierwszorzędnie na ideologiach bądź całkowicie utopistycznych teoriach zmyślonych przez wątpliwej obiektywności i równie wątpliwej bezinteresowności „ekspertów”; ograniczają swoje programy do jednego hasła, którym starają się rozemocjonować wszystkich i wmówić, że są w posiadaniu leku na całe zło; prowadzą kampanie negatywne, strasząc wszystkimi dookoła, a siebie przedstawiając jako ostatni bastion (nawet jeśli to jest ostatni bastion czegoś, w co tylko oni wierzą, to sama retoryka zdaje się działać); dowolnie i bez żadnych hamulców manipulują wizerunkami, faktami i przedstawieniami, 'bo ludzie są głupi, nie sprawdzą tego, nic z tym nie zrobią, zaraz zapomną'; grają paranojami i teoriami spiskowymi, którymi da się oskarżyć kogokolwiek o cokolwiek (dlatego należy oskarżać wszystkich dookoła, żeby samemu wydać się wolnym od zarzutów); pozostają przekonani, że polityka to sprawa tak zwanego PR – nie trzeba nic wiedzieć ani postulować, bo wystarczy reklama; wpajają ludziom nierealne wizje, w których odnoszą się do najbardziej egoistycznych instynktów, tak jakby każdy ich wyborca miał dzięki wygranej danej partii w jakiś magiczny sposób przeistoczyć się w (międzymorskie zapewne) zasobne imperium, o którym śnił do tej pory w skrytości.
Nie jest mi wcale przyjemnie stwierdzić, że niemal wszystkie partie w tym kraju są „odklejone”, a jednak są.
Nie jest moim celem powiedzenie, że Razem jest jedynym wyborem w tych wyborach, a jednak Razem jest jedynym wyborem w tych wyborach

sobota, 3 października 2015

o tym się nie mówi

Dla odmiany byłem dzisiaj w dobrej księgarni.
Od dłuższego czasu nie wybierałem się na takie ogólne polowanio-przeglądy rzeczy aktualnie wydawanych.
Przyszło mi więc zdziwić się kilkadziesiąt razy: ile dobrych książek mnie omija, ile dyskusji się toczy, ile badań jest prowadzonych, ile ważnych słów się pisze, ile dobrych pomysłów znajduje jednak realizację, ile pięknych wydań można spotkać.
Ciekawym uczuciem jest też zawsze znalezienie na księgarskiej półce dokładnie tego, co sam chciałem powiedzieć, poszukać, dowiedzieć się, dokładnie tego co było mi potrzebne.
Kilka książek zaskoczyło mnie samym pomysłem realizacji czegoś właśnie takiego. Jednym z nich była księga komunałów. Realizacja wydała mi się nieco odmienna od moich oczekiwań, dlatego przyszło mi do głowy napisanie krótkiej definicji jednego z tych komunałów, które mnie właśnie drażnią.

Mówię się, że „o tym się nie mówi”.
To oczywiście zwrot, który próbuje pozyskać dla czegoś atencję i zareklamować swoje rozprawy. Zwrot ten jest jednak często kłamliwy. Często używają go bowiem ci, którzy po prostu nie słuchają, nie czytają, nie interesują się i dopiero gdy zauważą pewien fakt, choćby nawet trywialny, gdy powiążą sprawy wszystkim znane, lub po prostu wyda im się coś w pewnym momencie, z miejsca okrzykują skandalem, że „o tym się nie mówi”.
Otóż o bardzo wielu sprawach mówi się, i to mówi się poważnie, z zaangażowaniem i rzeczy istotne. Aby się ich dowiedzieć lub przynajmniej uświadomić sobie ich istnienie jako tematu, trzeba jednak trochę wysiłku. Nie wszystko znajdzie was na waszych standardowych drogach, na lunchach w pracy, na wieszakach odzieżowych sieciówek, w minigrach na waszych smartfonach, wśród internetowego lolcontentu lub w tasiemcowatych superprodukcjach, a już zwłaszcza nie na reklamowych billboardach.
Przez takie klapki na oczach jak powyższe jednorazowy zarzut wobec niezidentyfikowanych wszystkich, że „o tym się jakoś nie mówi” nie wystarcza żeby mówić o tym zaczęto, ani żeby powiedziano na ten temat coś prawdziwego i mądrego. Nie można się przecież zadowalać tym, że już się mówi. Nie można poprzestać na pierwszej lepszej myśli, opinii, sceny w temacie. Poglądu nie wyrabia się na bazie populistycznych i żerujących na emocjach, strachu lub żądzy nagłówkach i odpowiednio wykadrowanych, tendencyjnych obrazach. Wiedza wymaga poszukiwania, refleksji i weryfikacji.

Przy okazji więc apel: kupujcie w księgarniach!
Sieciowe sklepy z książkami, które interesują się przede wszystkim modami i sprzedawalnością oraz internetowe portale z dumpingowymi cenami nie poszerzają horyzontów ani nie wspierają autorów, tak jak niezależnie z prawdziwego zdarzenia księgarnie.

sobota, 26 września 2015

nadużycia boskiej wieloznaczności

Istnieją pojęcia zbyt wieloznaczne, jak na przykład kultura, miłość, wartość, rasa.
(Inną kategorią sa te modno-potoczne, ale w ich przypadku występuje wątpliwość, czy w ogóle mogą coś znaczyć bo na przykład totalnie ogarnijcie tą kurwa masakrę)
Istnieją też pojęcia, na których definicje można by się względnie łatwo zgodzić, ale praktyczne użycia tych pojęć zupełnie się tych definicji nie trzymają: historia, komunizm, Europa, prawda („taka jest prawda” w odniesieniu do czegokolwiek), bóg.
Weźmy tego ostatniego.
Bogiem ludzie nazywają swoje samopoczucie („bóg mi dzisiaj sprzyja”), swoje ideologie („takie jest prawo boskie”), swoje światopoglądy („takie zachowanie obraża boga”), swoją nienawiść („zabić niewiernych”), swoje wyczucie powinności i przyzwoitości („przecież bóg patrzy”), swoje oglądy krajobrazowe ("wszelkie tutejsze stworzenie chwali Pana"), swoją rezygnację lub bezsilność („bóg tak chciał”), swoją wolę („bóg tak każe”), zatwierdzają nim swoje zamiary i ich bezrefleksyjność („jeśli bóg z nami, to kto przeciwko nam”), wyjaśniają nim swoje pozbawione znaczenia zachowania (to „w imię boga”), a nawet wzywają go w przypadku poirytowania i zdziwienia („o boże...”)
Czy ten zestaw ma jakieś wspólne odniesienie? Czy ostatecznie coś sobą prezentuje? Z pewnością prezentuje nadużycia do jakich są zdolni ludzie podparci swoją niewzruszoną i niekwestionowaną przez nich samych wiarą. Widzieliśmy nieraz, że nie zależy nawet przez którą religię ten bóg jest filtrowany, bo efekty dewocji są zawsze takie same.
Ludzie religijni wierzą w takiego boga, który będzie obrońcą ich płynnej i bigoteryjnej obyczajowości.
Bóg nie może być tym rodzajem funkcjonariusza – który za gęstość rozmieszczenia pomników papieża na danym terenie wynagradza, a za in vitro karze – jak go przedstawiają.
W absurdalny sposób wiara prowadzi niektórych do utraty jakichkolwiek hamulców. Zamiast kierować się zasadami moralnymi (niech to będą zasady moralne właściwe dla danej religii, choć wiemy, że w dużej mierze są one religiom wspólne), uznają że jako wierni i wznoszący regularne modły i zaklęcia, muszą mieć poparcie boga we wszystkim, co wymyślą lub zrobią. Subiektywnym faktem określenia się jako wierni, sami sobie dają zaoczne rozgrzeszenie oraz plenipotencję do dowolnego tworzenia i zmieniania katalogu grzechów i przykazań. Ich wiara w boga kończy się de facto przyjęciem pozycji samozwańczych pseudo-bożków. Ich udział w religii okazuje się poszukiwaniem władzy, a nie niesieniem miłosierdzia.

środa, 23 września 2015

oszustwa indywidualnej oryginalności

To okropnie męczące w naszych czasach, że każdy musi być kimś niesamowitym i niepowtarzalnym. 
To zarazem ogromne kłamstwo, że trzeba i że można takim się stać. 
Niemniej wszyscy starają się udowodnić, że właśnie to osiągnęli. Starają się choćby po trupach. Starają się nie bacząc na logikę, gramatykę i semiotykę. 
Chcą udowadniać, że kimś są zamiast stać się takimi albo dowiedzieć kim są naprawdę.
To przekonanie o własnej wyższości, indywidualności i niezależności zassali przecież z zewnątrz, z wszystkich tych trenersko-marketingowo-ideologicznych bzdur.
Teraz już nikt nie jest w stanie ich przekonać, że nie są indywidualistami.
Manifestowanie niezaleźności stało się modą. 
Nawet przypadki, w których ktoś się określa jako patriota, wyznawca jakiejś religii, czy przedstawiciel pewnych poglądów nie mają w intencji autora wskazywać na jego łączność z podzielającymi te same tożsamości, lecz stanowią reklamę własnego ego. 
Opakowywanie się w markę zastąpiło posiadanie i realizowanie identyfikacji.
Ostatnim krzykiem mody stało się w tej dziedzinie dowodzenie swojej oryginalności poprzez sprzeciwianie się. Krytyka jest i zawsze była cenna - jednak tylko o tyle, o ile posiada jakieś fundamenty, na przykład w postaci skontekstualizowanej wiedzy, argumentów w danej sprawie, uczciwości, szacunku, pokory, czy umiejętności wyrażenia się na poziomie. Obawiam się, że ostatnio znów wylało się na powierzchnię krytykanctwo oparte wyłącznie na przekonaniu o pozjadaniu wszystkich rozumów.
Ze sprzeciwiania się uczyniono konieczność – jej celem nie jest jednak kontestowanie tego co złe lub głupie. Tym sprzeciwianiem się rządzi moda. Jego sednem jest manifestowanie swojego indywidualizmu. Trend to z gruntu egoistyczny.

niedziela, 13 września 2015

solidarność wśród narodów świata

Widywałem mądre wypowiedzi w sprawie uchodźców. Większość z nich stanowiła jednak polemikę. I rzeczywiście – im dalej odchodzę od tego światopoglądowego otoczenia, za którym podążam poprzez bliskość własnych doświadczeń i refleksji, tym większą widzę masę głupoty, nienawiści i prostactwa. Masa ta przeraża, a przeraża także dlatego, że pochodzi nieraz od ludzi, których zwykłem uważać za jakoś mi jednak bliskich. Pochodzi też od ludzi zupełnie mi nieznanych, ale takich, których na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że nie trzeba podejrzewać o takie skrajności, jakie bez żadnych zahamowań obecnie wyrażają.
Od kiedy zacząłem wychodzić ze swojej własnej biedy, jeszcze nie czułem się tak osaczony jak obecnie. Powodem obecnego przerażenia jest właśnie to co dzieje się z uchodźcami, a może raczej to co, na pozór zwykli ludzie chcieliby aby się z uchodźcami działo.
Poniższe wypracowanie powtórzy zapewne wiele argumentów, które mieliśmy okazję obserwować. Dobrych, rzeczowych i krytycznych argumentów nigdy nie za wiele.
Kolejny raz potwierdza się, że prawdziwy Polak nie ma poglądów – ma jedynie uprzedzenia.
Wszystkich przybywających do Europy wrzuca się w najgłośniej toczonych dyskusjach do jednego wora. Wszyscy oni to dzikusy, brudasy, terroryści, niereformowalni fanatycy, cyniczni szpiedzy, którzy jadą żyć wygodnie na socjalu i jednocześnie prowadzić świętą wojnę. Trudno nie odnieść wrażenia, że każdy sądzi według siebie. Za komuny śmialiśmy się z logiki filmowego „bo każdy pijak to złodziej”, ostatnio z niedowierzaniem słyszeliśmy po wielokroć, że każdy homoseksualista to pedofil, a teraz jeszcze to. Jest coraz gorzej i boję się myśleć, że można pójść nawet dalej w tej pomroczności. Jeśli się jej nie zatrzyma, to przyjdzie i na was kolej.
Mamy tu do czynienia z mieszanką retoryk orientalizmu i izolacjonistycznego neoliberalizmu. Efektem jest podwojenie dyskryminacji poprzez złączenie Wschodu i Biedy. Nie od dziś wiemy, że Polacy są na tym punkcie szczególnie wrażliwi. Sami określani nieraz jako Wschód i Bieda chcą udowodnić, że nie należą do tych pojęć – i znów robią to poprzez próbę przerzucenia nienawiści i dyskryminacji na kogo innego. Zamiast konsekwentnie pokazać, że są coś warci, próbują ogłosić i wmówić (głównie sobie samym), że ktoś jest gorszy.
Fakty przemawiające przeciwko tym najbardziej topornym stereotypom są wykorzystywane do dalszego napiętnowania przybywających do Europy. Nagonka powtarza, że to dzikusy, brudasy, że nie będą w stanie nigdy się dostosować do zaszczytnej wielkości europejskiej „cywilizacji”. Następnie okazuje się, że szukający azylu mają smartfony, więc nikt nie zauważa oczywistego faktu, że przecież pochodzą z podobnego nam otoczenia technicznego, posiadają związane z tym umiejętności, że posługują się światem tak samo jak my – poprzez technologiczne zapośredniczenie. Fakt obsługiwania smartfonów nie odebrał im nic ze statusu „dzikusów”, dodał tylko do tego oskarżenia o to, że niczego im nie brakuje, a pchają się „do nas” w wątpliwych celach. Ciekawe w takim razie, co Polacy ratowali by z pożogi, gdyby taka rozpętała się w ich domach – rozumiem, że wcale nie telefony i inne urządzenia o wysokiej wartości, wszechstronnego przeznaczenia i codziennego użytku. Na pewno zamiast tego w ich bagażach znalazłyby się ludowe stroje kurpiowskie, dudy, sierpy, bombki choinkowe i dzieła zebrane Juliusza Słowackiego.
Ponurym żartem są te zastrzeżenia kolejnych państw, że przyjmą uchodźców, ale tylko pod warunkiem, że chrześcijan, kobiety z dziećmi i niewielu (Idzie facet ulicą i widzi gwałciciela napadającego na kobietę, ale stwierdza, że on ratowałby tylko blondynki napadane przez ponad sześćdziesięcioletnich kaleków, więc spokojnie rusza dalej w swoją stronę). Oczywiście, że pomoc nigdy nie jest łatwa, że wymaga pracy i zaangażowania, ale to wcale nie pozbawia odpowiedzialności. Niektóre europejskie państwa najwyraźniej gotowe byłyby przyjąć uchodźców jedynie pod warunkiem, że nie będą musieli w tej sprawie kiwnąć palcem, pieniądze na utrzymanie spadną z nieba, a sami uchodźcy będą małymi słodkimi kotkami najlepiej w wersji cyfrowego zdjęcia w Internecie.
Gdy już dyskusja wznosi się na poziom jakiejś neutralności, to zamienia się najczęściej właśnie w sprawę wyłącznie ekonomiczną. Tak zwani eksperci stwierdzają, że przybywający do Europy to koszt. Rozprawiają o tym, że trzeba ich utrzymać, pomóc im, zapewnić możliwości integracji i nauki, zapewnić bezpieczeństwo socjalne. Nagle okazuje się, że zielona wyspa, która szczyci się rozwojem ekonomicznym i „doganianiem” Europy, tak naprawdę jest bardzo biednym krajem, którego nie stać na pomoc ludziom, którzy stanowili by ułamki procenta populacji. Czy słychać to wyraźnie? Pieniądze poprzewracały ludziom w dupach. Nie ma ludzkich zobowiązań, nie ma solidarności, nie ma gościnności i współczucia. Bo nie można przecież robić czegoś, co nie daje zysku. Tylko czasami, któryś ekspert przyzna, że w dłuższej perspektywie przyjęci przybysze będą stanowić właśnie zysk dla państwa. Gdyby sprawa uchodźców nie wybuchła, dalej lamentowano by w tym czasie nad niżem demograficznym (zresztą, słyszeliście równolegle o kolejnych próbach zakazania aborcji) i nadchodzącym brakiem rąk do pracy. No cóż, problemy nie są przecież od tego, żeby je rozwiązywać.
Przejrzyjmy jeszcze raz stereotyp. Prawdą jest, że na Bliskim Wschodzie kobiety są generalnie bardziej uprzedmiotowione. Prawdą jest większy niż w Europie patriarchalizm większości tamtejszych społeczeństw. Prawdą jest, że są tam fanatycy religijni. Prawdą są zbrodnie Państwa Islamskiego. Prawdą są zamachowcy-samobójcy. Prawdą jest, że kraje Bliskiego Wschodu (poza Zatoką Perską) są generalnie biedniejsze niż Europa. Prawdą jest, że są tam obszary o bardziej tradycyjnym stylu życia niż w zurbanizowanych i zmodernizowanych obszarach Europy. Nie jest jednak prawdą, ani z powyższego wyliczenia nie wynika, że każdy przybywający do Europy z Bliskiego Wschodu jest szowinistycznym fanatykiem religijnym, członkiem Państwa Islamskiego, przyszłym zamachowcem, a obecnie niewykształconym biedakiem, który całe życie mieszkał w szałasie na pustyni i nie ma żadnego kapitału społecznego, który pozwoliłby mu w akceptowalny sposób odnaleźć swoje miejsce w Europie. W najbardziej wyrazistych przypadkach bywa i tak, że na przykład broniąc się przed wpływami Państwa Islamskiego i ze strachu przed nim Polacy nie chcą wpuścić do siebie ludzi, którzy byli przez to Państwo Islamskie zagrożeni lub prześladowani.
Ci, którzy próbują przedstawić wszystkich przybywających do Europy jako niezróżnicowaną masę dzikusów, fanatyków i szaleńców – ci są prawdziwie niebezpieczni. Na te wszystkie przypadki dehumanizacji trzeba się oburzać. Nie ma innego wyjścia, jeśli nie chcemy obudzić się z krwią na rękach. To, co polityka historyczna polskiej prawicy każe nam zapomnieć to między innymi fakt, że Polacy bardzo szybko i sprawnie nauczyli się nazistowskiej propagandy. Najpierw w słowach, potem również w czynach. Nauki nie poszły w las. Te same metody wywoływania i podgrzewania nienawiści właśnie znów zaczęły krążyć z ust do ust i od awatara do awatara. Tymczasem ludzie zdają się nie dostrzegać w tym nic złego. To nie jest kwestia kilku fanatyków. Widzieliście przecież Freikorps Polen Polacy przestali się wstydzić życzenia Innym okrutnej śmierci. Szczycą się, że są tak „niezależni” w myśleniu, że posłali by Innych do gazu i żadne prawa człowieka nie będą im mówić co mają robić. Jedni widzą w tym jakąś pokrętną realizację swojej wolności. Innych to najwyraźniej śmieszy. Jeśli kogoś śmieszy czyjaś śmierć, jeśli kogoś bawi obmyślanie różnych sposobów mordowania, jeśli kogoś cieszy widok cudzej nędzy i beznadziei – to są objawy głębokiej psychopatii lub socjopatii i to właśnie powinno być obecnie źródło obaw.
Rzygać chce się, gdy słyszy się nawet podobno czołowych polityków próbujących wywoływać tandetne histerie przez opowiadanie o tym, że udzielenie azylu uchodźcom równoznaczne będzie z wysadzaniem polskich dzieci w powietrze w zamachach terrorystycznych. Za młodzi jesteście, żeby pamiętać, ale przez stulecia masy europejskich prostaczków opowiadały o Żydach topiących chrześcijańskie dzieci w studniach lub robiących z tychże macę. Wiemy, do czego to miało doprowadzić.
Znanej maksymy Santayany mówiącej, że „ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie” nie lubię dlatego, że ci co nie pamiętają, staną się co najwyżej kolejnymi zbrodniarzami i zapewne nawet po fakcie niczego ich to nie nauczy, podczas gdy ich ofiar powyższe stwierdzenie w ogóle nie dotyczy.
Propaganda istnieje oczywiście z dwóch stron. Ta humanitarna jest być może naiwna i krótkowzroczna, ale odgrywa w tym trudnym czasie ważną rolę przywracania sponiewieranym i znienawidzonym ludziom godności i indywidualności. Można powątpiewać także w tą propagandę, ale oburza mnie gdy widzę, jak jedni i drugie z dumą napadają na „poprawność polityczną” jako na największego wroga i jako jedyną dla niej alternatywę wskazują histeryczną islamofobię.
Ogrom polskiej nienawiści i niechęci do jakiejkolwiek pomocy uciekającym z Bliskiego Wschodu jest tym bardziej zastanawiający w perspektywie ich tak licznych podobieństw, które najwyraźniej nic dla Polaków nie znaczą. My jako uchodźcy i emigranci to świętość, oni – to „bydło”. Dziewiętnastowieczna Wielka Emigracja, Mickiewicz, Słowacki i Chopin, polscy emigranci ekonomiczni do obydwu Ameryk, rząd na uchodźstwie, polscy uchodźcy z ZSRR w Iranie, ekspatrianci z Kresów, uciekinierzy polityczni i ekonomiczni z PRL to centralne motywy tej, nota bene nieznośnej, polskiej martyrologii. Jeśli jednak komuś innemu źle się dzieje i postanawia wyjechać, to już bezprawne, bez znaczenia i byle nie do nas. Kiedy Polakom coś złego się dzieje, to cały świat powinien stawać na nogi, by im pomóc, upamiętniać i domagać się odszkodowań. Gdy cierpi ktoś inny, to Polacy pierwsi się wypną i rzewnie wspominać będą, jak to Sobieski (sam, w pojedynkę!) uratował Europę pod Wiedniem.
Kiedy przychodzi do określenia polskości, każdy ankietowany uruchomi opowiadactwo o polskiej gościnności. Najwyraźniej przyjęcie kilkunastu tysięcy uchodźców na ponad trzydziestoipółmilionowe państwo to nadużycie gościnności. „Gość w dom – Bóg w dom” powie każdy jeden, a potem zacznie się wykręcać, ze w tym regulaminie jest gwiazdka, która zastrzega, że nie dotyczy to tych, tych, tych i tamtych, tak że ostatecznie gościnni jesteśmy tylko wobec najbliższej rodziny i znajomych, choć nawet to od wielkiego dzwonu. Ostatecznie więc klarowna próba wartości i tożsamości, którymi ludzie w Polsce deklaratywnie siebie opisują pokazała, że to wszystko bajki na potrzeby doraźnego samopoczucia, a w przysłowiowej „biedzie” nie tylko odwrócą się plecami, ale często chętnie jeszcze podstawią nogę i postarają się o wydanie na pastwę najgorszego losu.
Z innej jeszcze strony wciąż karci się przybywających do Europy, że ich migracja ma kontekst ekonomiczny i dlatego wybierają Europę. To mieliby uciekać do Somalii? Z biedy do biedy, z deszczu pod rynnę? Gdy grozi śmierć, gdy nie można związać końca z końcem, gdy już zostawia się dom albo nie ma się nawet czego zostawiać, to nie ma miejsca na półśrodki. Jedzie się tam, gdzie jest jakaś nadzieja. Podobno chodzi im o Niemcy, Anglię i Skandynawię – tu Polacy z jednej strony się cieszą, bo problem przestaje ich dotyczyć, ale z drugiej nie omieszkają wyzwać tych poszukujących, że tylko o pieniądze im chodzi i o „socjal”. Co innego robią w takim razie Polacy, których ponad 2 miliony (liczba, do której syryjscy przybysze do Europy nie mogą się umywać) wyjechało właśnie w tą samą stronę? Tu nie ma już żadnej wątpliwości – Polacy nie uciekali przed żadną wojną, ich życiu nic nie zagrażało, żadna bomba nie zniszczyła ich domów. Pojechali trzepać kasę, korzystać z życia, a także siedzieć na mitycznym „socjalu”. I znowu Polacy cacy, ale gdy ktoś inny chce pójść taką samą drogą, to już skandal i rychły upadek cywilizacji.
Obecność w całym dyskursie słowa „cywilizacja” to kolejna machina nieporozumień. Cały czas widzimy przeciwstawienia. Cywilizacja zachodnia/europejska vs. cywilizacja islamu/arabska. Standardowe nadużycie zachodniej filozofii – ustawianie wszystkiego w dychotomie, antagonizmy i albo-albo. Jeśli już ktoś mówi o tak jak wyżej określonych „cywilizacjach”, to są to zbiory tak niejednolite, że trudno byłoby w ogóle je określić i wymienić wspólne im cechy (dla szybkiego przykładu, dostrzec trzeba różnice Hiszpania-Szwecja-Białoruś-Albania [muzułmańska przecież], Syria-Katar-Iran). Jeszcze trudniej jest oba te twory oddzielić. Historyczne źródła takichże „cywilizacji” są w dużej mierze wspólne. Przez cały czas oba regiony pozostawały w zupełnie bliskim kontakcie. Bo co z matematyką, kupiectwem, architekturą, Maurami, Imperium Osmańskim, kolonializmem i popkulturą?
Od lat opowiada się nam o sile globalizacji, którą sami też, nawet bez tych popularnonaukowych akcji marketingowych, odczuwamy i z niej korzystamy. Produkty przepływają łatwo, pieniądze przepływają łatwo, firmy przepływają łatwo. Jednak gdy ludzie z Bliskiego Wschodu chcą przenieść się do Europy, to dla nich granice są strzeżone. Nagle okazuje się, że mimo zglobalizowanego świata, istnieje tam inna „cywilizacja”, a w domyśle, korzystając z długiej tradycji orientalizmu, każdy sobie dopowie, że gorsza i groźna. Tak jak historię piszą zwycięzcy, tak obowiązujące tezy ekonomiczne i polityczne ustalają zamożni i silni. Globalny świat istnieje tylko o tyle, o ile pozwala tym najmocniejszym rozszerzać swoje wpływy na nowe obszary. Zawłaszczać, przejmować, drenować i pilnować by żaden ruch nie odbył się w nieodpowiednią stronę.
Ludzie na Bliskim Wschodzie nie są przecież głupi. Widzą wielorakie postkolonialnej natury wpływy Zachodu w ich lokalnym otoczeniu. Nie są głupi, ale mogą być otumanieni tymi ostatnimi. Jedni wpadają w radykalny sprzeciw i włączają się w dżihad. Drudzy w tym ekspansywnym centrum widzą nadzieję na znalezienie lepszego życia. Skoro Zachód pcha się do nich ze swoimi produktami, firmami, systemami, definicjami, naukami, technologiami, obrazami i afektami, to ludzie zaczynają w nie wierzyć i pożądać ich. Zauważają, że ich życie nie przypomina tego z amerykańskich seriali, a nie potrafią pragnąć już niczego innego po tylu reklamach, jakie na nich zastosowano. Skoro Zachód obecny jest w ten sposób w ich życiach, to dlaczego oni nie mieliby zrobić tego jedynie formalnego ruchu i przenieść się także fizycznie na Zachód? Zachód obudowuje się jednak murem. Wesoło mu czerpać zyski ze sprzedaży swoich produktów na Bliskim Wschodzie, ale nie chce mierzyć się ze skutkami ich oddziaływania.
Polska broni się przed przyjęciem przybyszów z Bliskiego Wschodu, również dlatego, że oni są w większości muzułmanami, a Polska, wiadomo, kraj pełną gębą katolicki, bardziej święty od papieża, który do przyjmowania uchodźców nieraz już nawoływał. Dla wszystkich katolików, którym ich religia zabrania pomagania ludziom innym od siebie, niech wybrzmi tu cytat, który oni sami nieraz musieli słyszeć, ale którego najwyraźniej nigdy nie wysłuchali:
(Mt 25,31-46 ) 31 Gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swojej chwale, a z Nim wszyscy aniołowie, wtedy zasiądzie na tronie swojej chwały. 32 I zgromadzą się przed Nim wszystkie narody. Oddzieli jednych od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów. 33 Owce ustawi po swojej prawej stronie, a kozły po lewej. 34 Wtedy do tych po prawej Król powie: "Chodźcie, błogosławieni mojego Ojca, stańcie się dziedzicami królestwa, przygotowanego dla was od założenia świata. 35 Bo byłem głodny, i daliście mi jeść; byłem spragniony, i daliście mi pić; przybyszem byłem, a przygarnęliście mnie; 36 nagi - a odzialiście mnie; zachorowałem, i odwiedziliście mnie; znalazłem się w więzieniu, a przyszliście do mnie". 37 Odezwą się wtedy do Niego, mówiąc: "Panie, kiedy widzieliśmy Ciebie głodnego i nakarmiliśmy Cię; albo spragnionego i daliśmy pić? 38 A kiedy widzieliśmy Ciebie jako przybysza i przygarnęliśmy, albo nagiego i odzialiśmy? 39 Kiedy widzieliśmy Ciebie chorego albo w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?" 40 Na to Król im odpowie: "Oświadczam wam, że ile razy robiliście [coś] dla jednego z tych moich najlichszych braci, dla mnie robiliście". 41 Potem powie do tych po lewej: "Odejdźcie ode mnie, przeklęci, w ogień wieczny, gotowy dla diabła i jego aniołów. 42 Bo byłem głodny, a nie daliście mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście mi pić; 43 przybyszem byłem, a nie przygarnęliście mnie; nagi - a nie odzialiście mnie; chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście mnie". 44 Wtedy i ci odezwą się do Niego, mówiąc: "Panie, kiedy widzieliśmy Ciebie głodnego, lub spragnionego, lub jako przybysza, lub nagiego, lub chorego, lub w więzieniu, i nie usłużyliśmy Ci?" 45 Na to odpowie im: "Oświadczam wam, że ile razy nie zrobiliście czegoś dla jednego z tych najlichszych, to właśnie dla mnie nie zrobiliście". 46 I ci odejdą do wiecznej kaźni, a sprawiedliwi do wiecznego życia".
Dla jasności, to oczywiste, że uchodźcy stanowią problem i gdy ich przyjmiemy zaczną stanowić (już nie tylko etycznie, ale i praktycznie) także nasz problem. O to jednak tu chodzi, żeby wziąć odpowiedzialność za to, co palące i potrzebne. Żeby działać zgodnie z wartościami, a nie strachem, uprzedzeniem i lenistwem. Wiadomo, że sprawa nie kończy się na przyjęciu szukających azylu do siebie. Po tym pierwszym kroku następuje dopiero właściwa praca. Nie będzie ona łatwa, ani zupełnie kolorowa. Jeśli jednak zostanie dobrze przeprowadzona, może przynieść dużo dobrego – zarówno tym uciekinierom z Bliskiego Wschodu, jak i nam. Nietrudno zauważyć, że w skali Europy najraźniej protestują wobec przyjmowania przybyszów kraje, w których prawie nie ma imigracji. Pozostaje więc życzyć im, w tym Polsce, żeby przyjęły poszukujących schronienia ludzi i otworzyły się na naukę, jaką jest spotkanie (nie konfrontacja) z Innym – Innym, którym i my jesteśmy i możemy w każdej chwili podzielić jego los.

niedziela, 6 września 2015

freikorps polen

link niesponsorowany.
link przerażający jak gdyby piekło istniało naprawdę, ale w związku z tym, co się tu czyta, piekło nie musi nawet istnieć, bo nie będzie nic gorszego niż to absurdalne pożądanie powtórzenia się historii!


niedziela, 23 sierpnia 2015

spiż

Sukcesem Urszuli było, że wydrukowano jej twarz na okładce 200 krzyżówek panoramicznych.
Sukcesem Dariusza była piątka z geografii na zakończenie liceum.
Sukcesem Karoliny była wizyta w Disneylandzie.
Sukcesem Macieja był wyjazd na koncert Slayera.
Sukcesem Natalii było ukończenie przyspieszonego kursu z intensywnej motywacji astralnej.
Sukcesem Sebastiana było zasiadanie na trybunach podczas zwycięskiego meczu reprezentacji Polski z Grecją.
Sukcesem Aleksandry było zwycięstwo w szkolnym konkursie śpiewu w podstawówce.
Sukcesem Adama było kupno Alfy Romeo.
Sukcesem Agnieszki były wakacje w Tajlandii.
Sukcesem Michała był uścisk ręki pana Janusza.
Sukcesem Roksany było ukończenie studiów z zarządzania na PWSZ.
Sukcesem Patryka było dostanie się do pracy w banku.
A jakie są wasze wiekopomne osiągnięcia? Z jakich to złotych zgłosek poznają wasze dokonania następne pokolenia?. Jakim przykładem święcić będziecie po wsze czasy? Cóż za dziedzictwo sprawiliście potomnym? Za co opiewać i chwalić was będą?

środa, 12 sierpnia 2015

nie da się używać świata bez bycia przez świat używanym

Jeśli jeszcze nie wiecie o co chodzi, to na pewno należycie do tych, którzy mają facebooka. Prawdopodobnie dotarło do was stąd lub z owąd, że facebook was wykorzystuje. Jako odbiorców reklam, jako ruch w interesie, jako klientów własnych gadżetów, jako źródło (już chyba nieprzetłumaczalnego) „kontentu”, jako mrówki, które drążą swoje tunele w przestrzeni sześciu szklanych płaszczyzn i nie zdają sobie sprawy z tego, że robią to ku uciesze właścicieli akwarium. Oczywiście facebook ma trochę zalet i robi się coraz bardziej przydatny, coraz bardziej wszechstronny, coraz bardziej potencjalny. Używacie go więc, z korzyścią i z przyjemnością, ale i on was używa.
Facebook to tylko wyrazisty i aktualny przykład tego, co światowo nieuniknione.
Nie da się używać bez bycia używanym.
Idąc do kina na „Długie lufy i głębokie dziury” (mam nadzieję, że nie powstał aż taki film) nie tylko idziecie zabawić się na sensacyjnej komedii z dużą dozą niedwuznacznej pikanterii. To, że płacicie pieniądze kinu, kino dystrybutorom, a dystrybutorzy twórcom to tylko jedna sprawa. Po drugie, trzecie i kolejne – bo nie będę przecież liczył, skoro to akurat potraficie – wspieracie biznes głupkowatych filmów, które traktują was i nas jak głupków, sprawiacie, że taki to głupkowaty i ze sztampy robiony film bez polotu staje się sukcesem, a prostackie z niego teksty określa się mianem kultowych, opowiada się za i przed kulisami o milionach, które poszły do kin, obejrzały, a które to miliony tworzycie wy właśnie, głupkowate te wszystkie gagi i scenki wchłaniacie jako coś rzeczywistego, przekształcając później we wspomnieniach, rozmowach i porównaniach w coś dodatkowo możliwego lub pożądanego, a kolejni ludzie zostają także za waszym pośrednictwem dotknięci popularnością filmu i są przezeń ze wzajemnością używani.
Sprawa waszych wakacji nie kończy się na błogim odpoczynku w ciepłym i cudownym miejscu. Swoim wyjazdem i obecnością tam stajecie się ambasadorami miejsc. Opowiadacie przecież o nich – od procesu planowania do sięgających wstecz wspomnień, robicie i pokazujecie zdjęcia, przywozicie pamiątki, kradniecie kamyki z plaż, polecacie lub odradzacie, ale utrzymujecie wciąż te miejsca w obiegu celów do zaliczenia i powracania. Te wyjazdy i opowieści nie pozostają też dla was samych obojętne, bo chodzi może nawet przede wszystkim o egzaltowanie się o postawę domagania się określonego stanu paratropikalnej błogości pod znakiem all inclusive.
Nie da się jeść, niezależnie czy wszystkożernie, wegetariańsko, wegańsko, czy frutariańsko, by nie zostać ostatecznie samemu zjedzonym i rozłożonym.
Wasza praca nie jest tylko kwestią zarobienia na życie, na kino, Kanary lub Międzyzdroje. Zawsze to raczej pracownik jest dla firmy niż firma dla pracownika, nawet jeśli nie powołamy się na przykłady najbardziej wyraźnego wyzysku. Robiąc coś przez kilkaset godzin w miesiącu, wasze role zaczynają wykorzystywać wasze ciała. Mechanik, księgowa, nauczyciel, traktorzystka, budowlaniec, sekretarka stają się waszymi habitusami, zza których nie widać już ludzi.
Nosząc takie, a nie inne fryzury lub makijaże, ubierając się w takie a nie inne koszule, garsonki, okulary, lakierki, czy biżuterie – poprzez to wszystko nie tylko zyskujecie potwierdzenie statusu, do którego chcecie aspirować i nie tylko kreujecie wrażenie takie, jakie chcecie w danym momencie wywrzeć. Wszystkie maski przywierają do twarzy. Fryzury, ubiory, mejkapy zdobywają was po kawałku i kolonizują, tak że stajecie się nimi – a właściwie to one reprodukują się w was, podmieniają was na siebie, jak te samolubne geny, dla których jesteście tylko wehikułami.

niedziela, 2 sierpnia 2015

z determinacją dążyć do osiągnięcia wyznaczonych celów, czyli trochę o pustosłowiu, a trochę o życiu

Zauważam, że popularną formą kształtowania swojego życia jest zespół pragnień, zachowań i normatywności, które zbiera się pod określeniem „układania sobie życia”.
Ja nie układam sobie życia. Życie mi się też nie układa.
W każdym razie odrzucam jego planowanie i odhaczanie kolejnych osiągnięć, jakich ludzie powinni się po swoim życiu spodziewać (no wiecie: a byliście w tej restauracji? A próbowaliście tego smaku chipsów? A byliście na 34 sequelu tego filmu w kinie? Kiedy planujecie dziecko? Jakie kafelki kupiliście do łazienki? W którym banku wzięliście kredyt? Na której wyspie byliście w tym roku na wakacjach? Myśleliście już o rozwodzie? Co kradniecie z pracy? Jak dużo odsłoniłaś w sukni ślubnej? W którym butiku kupiłeś krawat? A masz taką appkę? Jak nudno było u teściowych?).
Moje życie toczy się pod znakiem przeglądu przypadków, które zbliżają mnie do śmierci.
Śmierć jest chyba ciekawsza od spraw, które ludzie zaliczają do życia.
Nie chcę jednak polecać takiej formy kształtowania życia, bo w moim przypadku to raczej kwestia właśnie przypadku.
Osłabia mnie wszak niemożebnie, gdy wszędzie dookoła spotykam ludzi zafiksowanych na planowaniu sobie życia i przechwalaniu się tym. 
Nie rozumiem, co ma mówić ten gatunek opowiadania o sobie, w którym realizują się frazy typu: „wiem, czego chcę i konsekwentnie do tego dążę”, „w życiu chcę osiągać wyznaczone cele”, „szukam kogoś konkretnego i zdecydowanego”, „trzeba wiedzieć dokąd się zmierza”, „dążę do tego, aby osiągnąć sukces”
Wszystko to brzmi dla mnie jak rozpacz żałośnie starająca się opanować rzeczywistość, zdradzając jednocześnie głębokie jej niezrozumienie.
Mógłbym oczywiście podszyć się pod to pustosłowie i ułożyć je jakoś tak:
mam jasne i konkretne cele, chcę zjeść dzisiaj obiad i wytrwale będę dążył do sukcesu, jestem też zdecydowany żeby aż do skutku zmierzać do osiągnięcia śmierci.
Domyślam się jednak, że wypowiadający na poważnie powyższe upadłe maksymy powiedzieliby, że nie o to im chodzi, nawet jeśli nie wiedzą o co im w tym wszystkim chodzi.

sobota, 1 sierpnia 2015

rok w korpo

W korpo przesiaduję dokładnie od roku.
Przestały już mnie dziwić i onieśmielać estetyka biura, dwa monitory, regulowane krzesło oraz dostępne wyposażenie kuchni.
Prawie znaturalizowałem jedzenie obiadów wśród ludzi.
Tego lata zjadłem więcej lodów niż w ciągu ostatnich 5 lat.
Tego lata wydałem więcej w warzywniakach niż z pewnością przez ostatnie 2 lata.
Od kilku miesięcy zdarza mi się kupować masło.
W tym roku już kilka razy byłem w nawet kilku lokalach i zdarzało mi się zamówić 2 razy podczas wizyty.
Kupiłem okulary przeciwsłoneczne.
W tym roku pierwszy raz od 5 lat byłem u fryzjera.
Od roku pociągami TLK jeżdżę prawie tak samo często jak Regio.
Zdarza mi się szukać małych sklepów zamiast tylko najtańszych możliwości po dyskontach.
W końcu regularnie zajmuję się redystrybucją.
Od trzech miesięcy piszę konspekt potrzebny do otwarcia przewodu doktorskiego i mam tylko kilka chaotycznych stron

czwartek, 30 lipca 2015

nieruchawość turysty

sezon jest podobno wakacyjny i każdy kogo na wakacje stać, czyli, jak się domyślam, mniejszość, spieszy się poszczycić wojażami, zdjęciami, pamiątkami i opalenizną. w końcu to, że się było tu i tam to nieodłączny element wyuzdania nazywanego normalnością.
przypomnę więc tylko, że podróżowanie w wymiarze przestrzennym, czy właściwie wyraźnie geograficznym to nie jedyna forma tej aktywności.
osobiście jestem przekonany, że podróżować należy także do innych statusów, stanów, dyskursów. i najlepiej nie tylko jako turyści, bo turysta nigdy niczego się nie dowie, turyście sprzedaje się przygotowane dla niego produkty, a on je konsumuje, cieszy się, po czym wraca do siebie, aby wszystko zastać z powrotem na miejscu, tak jakby nigdy nic nie było. żeby czegoś naprawdę się nauczyć, trzeba niestety podjąć trud migrowania. trzeba przeżyć przejście, fazę obcości i walką o integrację, a potem dostąpić rutyny, aby móc z czystym sumienie powiedzieć "byłem/byłam".

piątek, 17 lipca 2015

sprzątanie świata na co dzień

Od dobrego półtora roku zajmuję się tym przed, po i między godzinami.
Gdy idę ulicą i co jakiś czas, co krok atakuje mnie znienacka agresywna, tępa jak but, nachalna zazwyczaj tymi frędzlami upstroszona, kolorowa i infantylna do słupa, znaku, tablicy, ściany przyklejona reklama jakiegoś kredytu – staram się w większości przypadków zerwać to bezeceństwo i wyrzucić do kosza.
Są takie trasy, na których regularnie zbierałem pokaźnej wielkości kulki ze zgniecionych tych świstków i takie kosze, do których regularnie je wrzucałem.
Wczoraj po raz drugi do przeciwników mojej nierównej walki z hydrą minipożyczkodastwa dołączył przypadkowy przechodzień, zapytując uprzejmie „dlaczego tak bestialsko zrywacie te reklamy”. Ucieszyło mnie po pierwsze, że okazuję się być w swoim czynie społecznym nie taki odosobniony, albo nie taki nieskuteczny, skoro panu około po-czterdziestki jawię się jako „wy”. Po drugie jednak zareagowałem spokojnie i wytłumaczyłem mu w miarę mojego wiecznego pośpiechu to i tamto.
Jestem jednak przekonany, że oburzenie zostało w tej krótkiej relacji umieszczone od początku po niewłaściwej stronie, dlatego i tutaj chciałbym zastanowić się nad tym, o co chodzi.
Zastanawia mnie więc na jakim dyskursie oparta jest logika, według której leczenie miasta z dzikokapitalistycznej pstrokacizny jest „bestialstwem”, które można wbrew międzyludzkiej obcości kwestionować i stawiać kogoś pod ścianą traktujących go z góry pytań. Jednocześnie, jak widać, zupełnie akceptowane i przyjmowane za normę jest to, że zapewne niezbyt wysoko opłacani wysłannicy chwilówkowych baronów krążą po mieście i oszpecają publiczne przestrzenie wyzywającą pstrokacizną składającą fałszywe obietnice, mające na celu nadzianie kasy szemranej proweniencji biznesów.
Nie kwestionuje się lichwiarstwa. Nie kwestionuje się tworzenia spirali zadłużenia. Nie kwestionuje się nadużywania naiwności i trudnych finansowo sytuacji biedoty tego kraju. Nie kwestionuje się wykorzystywania publicznej przestrzeni dla prywatnego interesu. Nie kwestionuje się psucia estetyki miasta tymi namakającymi z czasem, fruwającymi papierzyskami poprzyklejanymi gdzie popadnie. Nie kwestionuje się napędzania tej większej opowieści, w której ważne są wyłącznie pieniądze, pieniądze i pieniądze, tak że nawet każdy słup krzyczy: kredy, pożyczka, gotówka, wymieszane w dodatku z: okazja, potrzeby, marzenia. Nie kwestionuje się także sposobu, w jaki wszystkie te reklamy pojawiają się gęsto i nieustannie na naszych drogach.
Święty jest tylko zamysł na zrobienie kasy bezczelnego kapitalisty.
Nie zgadzając się z tym konkretnym, wczorajszym wyznawcą powyższej logiki i z wszystkimi innymi, gardłująco lub milcząco ją wspierającymi, zrywam reklamy, będę je zrywał i zachęcam do tego samego.

poniedziałek, 6 lipca 2015

od 10 lat nie korzystałem ze zsypu

Jak na kogoś, kto przyzwyczaja się tak powoli i tak głęboko, zdecydowanie zbyt często zmieniam swoje otoczenie.
W związku z zakończeniem roku akademickiego, akademik wyludnił się najpierw z ludzi, z którymi się znam, a następnie ze mnie.
Ze mnie prawdopodobnie tylko na okres wakacji, ale z drugiej strony jeśli 30 września upał będzie jak wczorajszy, to chyba zostanę na miejscu.
8 piętro oferuje ładne widoki, ale poza tym zalety mojego obecnego miejsca zamieszkania są raczej umiarkowane.
Dzisiaj wylegitymowaliśmy się przed sobą z właścicielem tego mieszkania. Chciałem go wesprzeć w kłopotach z wydobyciem dowodu osobistego z portfela i zażartowałem, że pewnie wyciąga go tylko przed policją. Zaraz potem dostał telefon z pracy, z którego wyraźnie wywnioskowałem, że pracuje w policji.
Kolejny sukces mojej intuicji.
Chciałem wszak ponarzekać.
Zawsze gdy zmieniam otoczenie, przeraża mnie, że może w tym nowym panują jakieś inne zasady, niż te, które kiedykolwiek w życiu poznałem i byłbym w stanie objąć swoją logiką i przewidywaniem. Co jeśli funkcjonuje tu jakaś specjalna hierarchia, którą jako obcy naruszę i zostaną ukarany? Co jeśli ośmieszę się robiąc to co dla mnie normalne? Co jeśli stanę się obiektem szykan z powodu tego, co dla mnie ważne? Co jeśli nie dopełnię jakiegoś obowiązku i zostanę wyklęty? Co jeśli tutaj wydala się ustami, a pożywia dupą? Będę musiał szybko się przystosować!
Nie umiem za to rozważać co by było, gdybym wiedział kim jestem.

sobota, 4 lipca 2015

lekcje z buńczuczności

Przepyszne jest gdy bogaci i ci, którym przypisuje się lub choćby tylko sami oni sobie przypisują sukces w życiu, czują się zawsze kompetentni i powołani do doradzania innym, jak należy działać, by wyżyny (definiowane wciąż w ich własnych kategoriach i często jako ekstrakt z własnych życiorysów) osiągnąć. Im niżej i w im większym upodleniu znajduje się obiekt ich egotystycznych coachingowych tyrad, tym prostsze mają złote środki i z tym mniej ukrywanym obrzydzeniem dla nieporównywalności kapitałów swoich i cudzych je wypowiadają.
Równie dobrze to bezdomni i głodni mogli by dawać im rady jak zarządzać firmą, inwestować pieniądze i urządzić salon w apartamencie.
Nie mniej byliby do tego uprawnieni, za to spotkaliby się na pewno z wielkim oburzeniem tych możnych.

środa, 1 lipca 2015

podróż Chryzostoma Bulwiecia do niegdyś księgarni

rzadko chodzę do księgarń i nawet nie wiem, gdzie w mieście, w którym mieszkam jest jakaś lepsza księgarnia, jeśli w naszych czasach w ogóle takie jeszcze istnieją.
Nie chodzenie do empików nie jest nie chodzeniem do księgarń, toteż przyznaję osobno, że do empików też nie chodzę.
Zazwyczaj nie chodzę, bo szukając prezentu ślubnego dla kuzyna i jego już w międzyczasie żony wszedłem do trzech takich w dwóch różnych miastach.
Nie spodziewając się w każdym razie księgarni, chciałem obejrzeć książki i nawet mimo zaniżonych oczekiwań i multikolorowo-reklamowego zniechęcenia, które napadło mnie już na samym wejściu, podejście do działu z książkami wprawiało mnie w osłupienie.
Właśnie pierwszy z trzech odwiedzonych tych przybytków, jak stąd i skądinąd wiadomo, wyzysku i indoktrynacji był zdecydowanie najgorszy. Zajęło mi trochę czasu zanim natrafiłem na choćby ślad książek właściwych. Był to regał nazwany socjologia, umieszczony na końcu alejki wypełnionej tytułem psychologia i poradniki psychologiczne. W tymże jednym regale nawet nie wszystkie z ledwie czterech półek zawierały książki socjologiczne, a duża część z tychże była raczej okołosocjologiczna, przy czym około w kierunku popularno-sensacyjnym. Na najniższej półce doupchnięto książki z i tak rozrośniętego ponad miarę działu z psychologią. W swojej naiwności chciałem szukać dalszego ciągu tego małego socjologicznego (u)działu, ale nigdzie w pobliżu nie było kontynuacji. Zaniepokojony szukałem innych pokrewnych działów, bo przecież gdzieś muszą być filozofia, literaturoznawstwo, kulturoznawstwo, antropologia, czy choćby kultura. Tymczasem nic, nigdzie, ani trochę. Pustynia i ani trochę wody, ani trochę powietrza zdatnego do wdechu. Trafiłem jeszcze co prawda na historię, ale tam zgodnie z przewidywaniami obok pozycji podręcznikowych tematy układają się mniej więcej w sposób: Hitler, Napoloen, sekrety Hitlera, Stalin, bunkry Hitlera, broń średniowieczna, tajne bunkry Hitlera, Piłsudski, czołgi Hitlera, Himmler, romanse Hitlera, wszystkiemu winny był komunizm, ostatnie dni Hitlera, Leszek Balcerowicz, prawda o Hitlerze, Hitler, zapomniane fakty o Hitlerze. Obracałem się w każdym razie dookoła i widziałem książki, ale nie widziałem nic na czym z perspektywy tego jeszcze trochę doktoranta mógłbym zawiesić oko. Przy całej mojej sympatii do książek, kontakt z ich empikową ofertą dostarczył mi tylko dezorientacji.
Kolejne 2 empiki były tylko trochę lepsze. Istniały w nich inne działy humanistyczne, jednak dobór książek zdradzał wciąż podobną zasadę: popularne, zabawne, tajemnicze, spiskowe, apodyktyczne. Trafili się co prawda Badiou, Deleuze, Kołakowski, Ricoeur, ale ich też trzeba chyba traktować na równi z innymi branżowymi celebrytami, którzy pewnie sprzedają się stabilnie (nawet jeśli nie zawsze wiadomo dlaczego, nie umniejszając nawet jakości następujących), jak Fromm, Nietzsche, Schopenhauer, Tischner, Klein i Zizek. Wszystko to jednak – co z tego? Proporcje w tych empikach wciąż takie same, Jeśli w tym największym na humanistykę poświęcono trzy w rogu regały mniej więcej od ziemi do wysokości zasięgu dłoni średniego wzrostu średniaka, to na psychologię i poradniki podpinające się pod jej miano przeznaczono równy rząd regałów co najmniej ośmiu.
Generalnie uważamy, że ludzie nie czytają, ale wystraszyło mnie, że ci, którzy tak uważają, jakaś domniemana klasa średnia, która poczuwa się do posiadania opinii, mimo wszystko coś czyta, ale czyta właśnie te dla zysku wydawane karteluchy bez głębi, dostarczające co najwyżej krótkiego wow lub zmanierowanych afirmacji w dowolnie bezsensowny sposób kształtowanych tożsamości, tudzież pod pozorem białego fartucha wmawiane dogmaty neoliberalnego egoizmu i polityki przyjemności.