Mieszkając ponownie w akademiku
(chociaż w mieszkaniu, w któym wynajmowałem przez wakacje pokój
nie było za bardzo inaczej) znowu muszę zmagać się z problemami,
jakie ludzie mają ze sobą, przez które wszyscy mają problemy z
nimi. Chodzi mi tu o te ogólne objawy braku podstawowej dyscypliny.
Ludzie nie tylko nie opuszczają po
sobie klapy (co byłoby idealnym rozwiązaniem i najbardziej
neutralnym w takim koedukacyjnym miejscu), ale mają problem z tym,
żeby wyczyścić po sobie muszlę, a nawet spuścić wodę. Nie
żartuję – w połowie przypadków korzystania tu z toalety
natrafiam na kiszące się w kiblu mocz/papier/gówno.
Jak mogę cokolwiek osiągać, gdy cały
czas ktoś mnie na powrót sprowadza do poziomu roztrząsań o tym,
czy spuszczać wodę? Czy są w ogóle na świecie sprawy, które da
się raz a dobrze załatwić?
To samo dotyczy innych przestrzeni
wspólnych – łazienki i kuchni. Bardzo niewielu wpada do głów,
by po sobie posprzątać, gdy coś im upadnie, rozleje się,
rozsypie. W większości przypadków działa to na zasadzie „położyło
się, niech leży”. Oczywiście, że w dni robocze codziennie
przychodzi tu sprzątaczka i sprząta to, co dla studentów wspólne.
Jest jednak różnica między sprzątaczką a służącą. Jest
różnica między możliwością niezmywania na własną rękę
podłogi, która przy kilkudziesięciu osobach na tą wspólną
powierzchnię musi się szybko brudzić, a zostawieniem na tej
podłodze sosu, który się komuś rozlał albo śmieci, które się
nonszalancko rzuciło za siebie.
Śmieci to w ogóle wielki temat,
omówiony już ostatnio. W
akademiku obserwuję to szczególnie wyraziście. Nie raz widziałem
kosz, który będąc jakoby pełnym, był w środku pusty. Najgłupszy
przypadek to gdy ktoś położył karton od pizzy płasko na
otwartym, pustym koszu. Sprawą typowo akademikową jest to, że
każdy ma swój kosz w pokoju i jest zobowiązany samemu segregować
swoje śmieci. W kuchni i w łazience stoją tylko kosze pomocnicze,
na odpady zmieszane powstające w warunkach tych dwóch pomieszczeń.
Oczywiście, że funkcjonuje w tym akademiku pełno cwaniaczków,
którzy są zbyt dostojni, żeby zająć się swoimi śmieciami, więc
podrzucają je do wspólnych kubłów, bo sprzątaczka (kolejny raz
jako służąca) wyniesie. Są też te śmieci, które studenci
zostawiają w miejscach dowolnych i tutaj wisienką na torcie są
zużyte podpaski lub tampony zostawiane na murowanej ściance
oddzielającej prysznice. Nawet nie komentuję.
Jeszcze jedna rzecz w kuchni, która
wszędzie się zdarza. Układanie naczyń na suszarce w przypadku
niektórych z niej korzystających wygląda na zabawę typu „zajmij
jak najwięcej miejsca jak najmniejszą liczbą naczyń”. Układanie
talerzy poziomo, ustawianie szklanek na samym środku podczas gdy
cała suszarka jest wolna oraz zostawianie na suszarce garów na pół
tygodnia to nie są dobre zwyczaje, a jednak codziennie ktoś mi
udowadnia, że są to zwyczaje faktyczne.
Następnie mamy niedokręcone krany,
światło palące się całą dobę, niezależnie czy na zewnątrz
słońce aż razi, albo w nocy nikt z pewnością nie korzysta.
Zapalić światło i odkręcić kran potrafią, ale w drugą stronę
nie działa to zbyt sprawnie. Tu pewnie działa za to myślenie
„skoro czynsz jest stały, to po co mam się przejmować”. Każdy
ograniczony do własnych pieniędzy. Żadnego spojrzenia globalnego,
czy choćby wspólnotowego. A w końcu i tak za to płacą, tylko że
rok później, bo ceny za pokój w akademiku regularnie rosną,
nietrudno się domyśleć, że także z powodu cen i zużycia mediów.
Wieczny problem z muzyką był tutaj do
przewidzenia. Im gorszy gust, tym głośniej. Im mniejsze
pomieszczenie, tym większy subwoofer. Im cieńsze ściany, tym
wytrwalej. Im więcej ludzi wokół, tym częściej. Jeśli zwrócić
takim uwagę, to albo reagują „nie wiedziałem, że komuś
przeszkadza” (kiedyś przyjdę, przyjebię z bani i zdziwię się,
że to im nie przypadło do gustu), po czym nazajutrz znów są tak
samo głośno albo próbują udowadniać, że to wcale nie jest
głośno, że mają prawo, że w akademiku to normalne.
To ostatnie prowadzi w końcu do
problemu typu politycznego. Nie kłócę się znowu aż tak często,
żeby zebrać większa kolekcję argumentów, ale zanim zdarzy mi się
kogoś upomnieć, dręczą mnie myśli różne na temat całego tego
nieporządku. W korelacji z ostatnio przejmującymi trendami
makropolitycznymi wydaje mi
się, że u źródeł leży problem z pojmowaniem wolności. Ci
młodzi posługują się tym pojęciem jako wymówką do realizacji
swoich wszelkich, choćby najgłupszych i nieobyczajnych kaprysów.
Młodzi zawsze mieli z tym problem. Wolność jako swawola, jako brak
zasad, jako nikt mi nie będzie mówił co mam robić. Wolność
pojęta skrajnie egoistycznie. Za centrum i swoje jedyne
umiejscowienie obiera „Ja” i tylko do niego odnosi przymioty
wolności. Jeśli ktoś z pełnym przekonaniem uważa, że jego woli
nic nie może powstrzymać, to ogranicza tym wolność innych i cała
koncepcja przeradza się w dyktaturę. Nie wiem jak spójnie
tłumaczyć tym siuśmajtkom, że wolność musi mieć ograniczenia,
żeby mogła istnieć. Albo szanujemy cudzą wolność i dla
uniknięcia nierozwiązywalnych przy braku dobrej woli konfliktów
ustalamy obowiązujące wszystkich granice wolności albo kpimy z
cudzej wolności w imię aroganckiego, twardogłowego ekstremizmu
wolnościowego, co w większej skali kończy się podziałem na
bardziej i mniej wolnych.
Mam wrażenie, że ci, którzy
najwięcej drą się o wolności to właśnie ci wygodni egocentrycy,
którzy widzą w niej chęć uprawiania samowolki, właśnie ci,
którzy nie mają za grosz dyscypliny ani dobrych obyczajów, ci
którzy nie nauczyli się współżyć z innymi ludźmi i potrafią
ich tylko atakować oraz mścić się za egzekwowanie zasad mających
zapewnić równy rozkład wolności.