Ponieważ najłatwiej jest nam myśleć
dychotomiami i rozumować przez skrajności, to często określamy
także własne tożsamości poprzez przeciwieństwo.
Wybieramy z własnej perspektywy
te/tych/tą/tego, co najbardziej nam przeszkadza, nas drażni,
obrzydza, nęka, neguje, najbardziej jest dla nas niezrozumiały i
sprzeczny ze światopoglądem miejsca, z którego określamy.
Ten inny, obcy, ten wróg zawsze
zajmuje istotne miejsce. Staje się przedmiotem szczególnej uwagi i
ostrożności.
Nawet przysłowie mówi, że aby
pokonać wroga, trzeba go najpierw poznać.
Poznając, rozpracowując, przenikając,
nieuchronnie zbliżamy się.
Zbliżając się dostrzegamy nagle
jakąś logikę. Określamy ją jako pokrętną, ale im więcej o
niej wiemy, tym bardziej wydaje się wewnętrznie spójna. Choćby
nawet nie była logiczna (kto jeszcze wierzy, że ludzie żyją
podług czystych racjonalności, ten niech się cokolwiek rozejrzy, a
żeby nie być epistemologicznie gołosłownym, niech zaproponuję
przykładowo zabawić się w etnometodologa), to okaże się
nadspodziewanie spójna i praktyczna.
Nie mogąc z początku za nic zrozumieć
ani sympatyzować, musimy wysilić się, by ocalić swoje wyobrażenie
o świecie, który powinien być choćby na podstawowym poziomie
intersubiektywny. Doszukując się powodów, przesłanek, wspólnych
emocji, w końcu jakąś znajdziemy.
To, co na próbę i tylko w ramach
szalonego eksperymentu dotknięte, potrafi w niejednym przypadku
zassać i pociągnąć dalej.
Istnieje w końcu tylko jedna droga,
żeby w pełni zrozumieć – spróbować w całości, z
dobrodziejstwem inwentarza, na własne ryzyko.
Wysiłek włożony w to zrozumienie
okazuje się nieraz być zbyt duży, aby wrócić do siebie.
Poznawszy i skrytykowawszy swych wrogów
z każdej strony i tyle razy odkrywamy, że ich świat stał się też
naszym głównym światem i to właśnie o nim wiemy najwięcej, to
jego znaczenia mamy najbardziej ugruntowane i jego praktyki mamy
prześledzone najbardziej szczegółowo.
Nic tylko zacząć je wszystkie
odtwarzać, a właściwie zauważyć, że już się to robi.
Wrogość niemal zawsze wiąże się
też z zazdrością o coś. Najpierw odmawiamy sobie tego, bo
przecież jesteśmy nami, a bycie nami oznacza nie bycie takimi jak
oni, którzy mają to, czego im rzeczywiście zazdrościmy.
Gdy jednak nadarza się okazja i możemy
posiąść to, czego posiadanie tyle razy krytycznie opisywaliśmy i
ze zgrozą się od tego odżegnywaliśmy, jesteśmy już przygotowani
do wykonania posiadania i zrobienia z niego użytku.
Inną jeszcze drogą do zdrady jest
przekora. Parodiowanie wymaga mimo wszystko wcielenia się. Wcielenie
się wymaga włożenia habitualnego kostiumu, a ten, raz założony,
nie daje się nigdy w pełni zdjąć z ciała, zostaje zapamiętany.
Odegranie roli, nawet to ironiczne, jest dopiero wtedy skuteczne,
kiedy aktor nie gra – lecz staje się.
Na takie to sposoby po czasie nie
możemy się już rozpoznać. Nawzajem, ani sami siebie.
Dążąc w jedną stronę i
utwierdzając się w posiadanym miejscu, nietrudno jest znaleźć się
po całkiem innej stronie.