czwartek, 26 listopada 2015

władze cielesne

Mam ten niedźwiedzi, albo może nawet wiewiórczy zwyczaj, że gdy liście spadną z drzew, to tristis est anima mea i najchętniej odciąłbym się od rzeczywistości, zakopał wśród liści, w ciemnym kącie jakiejś nory i przeczekał do lepszych czasów bez żadnej konieczności zwracania się do zewnątrz. Czuję, że nie powinienem się do niczego zabierać, nikomu się pokazywać, do niczego dążyć. To czas pusty, wroga rzeczywistość, wszystko na nic.
Nie musi to wynikać z żadnej natury (to jedno z najczęściej esencjalizowanych pojęć). Kojarzę to bardziej z pamięcią.
Moja pamięć jest uparta. Jest uparcie słaba, uparcie oporna, nie przyjmuje zbyt wiele nowego i często zapomina to, co z wysiłkiem starałem się umieścić w niej jako potrzebne.
Wiemy, że dużo silniej od informacji w pamięć wpisują się postawy. Moja pamięć nie potrafi pozbyć się postawy zrezygnowania, rozczarowania i bezsilności. Zwłaszcza gdy widzę zimę, tracę nad sobą władzę. Moja pamięć każe mi powtarzać to, co w zimach mojego życia umęczyło mnie najszczególniej. Bez artykułowania niczego szczególnego, bez wywoływania żadnych szczególnych obrazów przeszłości, moje działania stają się spowolnione, niechętne, a wszystko na co natrafiam – równie nijakie. Szklana pogoda, sufit na wysokości półtora metra, szare okulary, mokra papka zwiędniętych na brązowo drobnych liści, brunatna ziemia przetykana suchymi badylami, snujący się smog, tandetne świąteczne reklamy, skuleni zakapturzeni ludzie, byle do domu, byle do jutra, byle do wiosny.

czwartek, 19 listopada 2015

trzeba bronić

To, co znam i sądzę stało się dla mnie na tyle oczywiste, że coraz trudniej mi o tym opowiedzieć.
Mimo całkowitej wyrazistości dowodów i spójności oglądu, widzę, że coraz bardziej zapędza się mnie w szary kąt, a moje wartości przedrzeźnia i oskarża o to, co wedle mnie powoduje właśnie ich brak i cyniczne ich użycie.
Zazwyczaj gdy dochodzimy do momentu, w którym zapomnieliśmy jak wyprowadzić dowód, powinniśmy rozpisać równanie od nowa i przysiąść nad nim odcinając poprzednie rozstrzygnięcia.
Metafory matematyczne nie mogą być jednak do życia stosowane tak dosłownie. Równania nie zaczyna się od zera – pewne rzeczy musimy uznać za dane i nie podlegające regresowi do aksjomatów z poprzedniego paradygmatu. Potrzebujemy fundamentów i jestem przekonany, że fundamentów nie można dowolnie przenosić. Zawołanie do ich opuszczenia oznacza zbyt często rozkaz przeniesienia się do wojskowych namiotów.
Ludzie, który nigdy nie zrozumieli sedna ani źródeł myśli liberalnej, relatywizmu, politycznej poprawności, new age'owej nadziei, ekologicznej odpowiedzialności, postmodernistycznej ironii i posthumanistycznego rozczarowania nie powinni mieć prawa ich krytykować i nas od nich zawracać. To właśnie one są szkołą intelektualną, którą trzeba przerobić aby pojmować cokolwiek ze współczesności. Nie powinno się też mylić diagnozy z metodą. Współczesne porywy polityczne to kolejna historia z cyklu wypominania drzazgi w cudzym oku bez dostrzegania kłody we własnym.
Nie wiem w jaki sposób ludzie uwierzyli, że nauce, tolerancji i solidarności należy przeciwstawić nienawistny primordializm i można dzięki temu zyskać nad innymi przewagę.
Gdy jedni ekstremiści rzucają się na innych ekstremistów i jako jedyną odpowiedź na przemoc widzą eskalację przemocy (zazwyczaj dokonywaną rękami wytwarzanych przez nachalne hasła gorących zwolenników), gdy jako obronę przed cudzym fundamentalizmem przedstawia się skrojony we własnym warsztacie fundamentalizm, gdy naruszenie pokoju i bezpieczeństwa chce się leczyć nagonką na instytucje, które były uprzednio gwarantami ich trwania, a bez nich mogą puścić ostatnie hamulce, to najwyraźniej dzieje się u nas coś złego.
Jesteśmy obecnie uczestnikami (nie świadkami) nasilonego i ponad normę wyrazistego testu wartości. Neoliberalny kapitalizm globalnej skali działający zgodnie z zasadą „business as usual” spycha kwestie wartości na drugi plan i przykrywa je dążeniem do pieniędzy. Ponieważ jednak w wielu miejscach w siłę rosną ekstremiści religijni i polityczni, rozpętywać próbują otwartą wojnę o wartości, a w mojej ocenie właśnie wojnę ograniczonych do własnej „rasy” (według terminologii Foucault, jednocześnie polecając nieprzypadkowy tytuł: „Trzeba bronić społeczeństwa”) interesów i gorączkowych snów o władzy z właściwymi wartościami o uniwersalnym znaczeniu.
Zamiast popadać w agresję i stawać się częścią błędnego koła eskalacji nienawiści i przemocy, powinniśmy stanąć po stronie wartości. Trwać przy myślach i postawach postępowych, planetarnych i odpowiedzialnych – zamiast buńczucznych trybalizmów, które stały się ostatnio tak modne.
Istnieją programy, które dyskryminowane były najzupełniej słusznie, te które na podstawie historycznych (często okrutnych) doświadczeń powinniśmy byli nauczyć się odrzucać i eliminować w zalążku. Nie można domagać się dla niech miejsca i nie można domagać się dla oszołomionych nimi ignorantów dostępu do sfery publicznej. Głoszenie i dopuszczanie zapędów właściwych dla faszyzmów, rasizmów, szowinizmów i jakiejkolwiek proweniencji totalitaryzmów to nie kwestia wolności (słowa, działania, wiary), lecz patologiczne próby zaprzeczenia wolności, przed którymi trzeba się i Nas bronić.

niedziela, 15 listopada 2015

pokolenie tabloidu nie zna granic

Może jednak rację mieli ci, którzy ostrzegali, że Internet ogłupia?
Może to już?
Mówiono, że papier wszystko przyjmie, ale Internet poszedł dalej – teraz wszystko może zostać opublikowane i największa bzdura może figurować obok najcenniejszej sentencji, w tym samym miejscu, w tej samej formie, na tych samych zasadach.
Pokolenie, które nie ma autorytetów, nie wie jak wygląda prawda, nie wie jak oceniać logicznie i merytorycznie. Pokolenie, które nie zna refleksji, nie umie zmieniać perspektyw, nie ma pojęcie czym jest myślenie krytyczne. Pokolenie zagubione w inflacji roszczeń do popularności. Pokolenie, dla którego opinia nie odnosi się do rzeczywistości, kodeksów etycznych, ani zasad poznawczych, lecz jest tylko narzędziem do zyskiwania lansu i lajkowalności. Pokolenie dla którego dobrze przyphotoshopowany obrazek więcej znaczy od porządnego badania i namysłu.
Nie da się udawać, że z Internetem jest wszystko w porządku. Widzicie chyba, kto jest najbardziej aktywny na wszystkich tych wykopach, facebookach i kwejkach. Podczas gdy my byliśmy zapracowani, dążąc do prawdy, dobra albo pieniędzy czy przyjemności, Internet został opanowany przez już całkiem sporą bandę wściekłych ignorantów przyklaskujących każdemu radykalizmowi. Hejtowanie stało się sposobem na nadanie życiu sensu, tym bardziej od kiedy okazało się, że ma ono rzeczywisty wpływ i od kiedy hejterzy poczuli krew. Zabijanie i ludobójstwa przestały być przestrogą z przeszłości, a stały się pożądanymi przez niektórym rozwiązaniami, do których nie wahają się z butą nawoływać.
To pokolenie nie zna śmierci. Zna tylko (nota bene tymczasową) śmierć awatarów. Nie można oczywiście twierdzić, że gry są źródłem całego zła. Nie powinniśmy się jednak oszukiwać, że zabijanie choćby tylko wirtualnych bytów (liczone w setkach i tysiącach na rozgrywkę) nie oswaja z czynnością zabijania, nie normalizuje faktu odbierania życia i nie pozbawia śmierci znaczenia. W filmach sensacyjnych ginęli niby ludzie, ale przynajmniej za spust pociągały filmowe postacie na spółkę ze scenarzystami. W grach to ludzie wcielają się w sprawców i jest im z tym tak wszystko jedno, że nie wierzą, żeby gry miały na nich wpływ.
Najgłośniejsi przedstawiciele tego pokolenia, którzy zaczęli być wpływowi, zanim nauczyli się odpowiedzialności choćby tylko za siebie, zamiast wiedzy i zdolności rozumowania mają chyba konstrukcję przypominającą tabloid. Uważają, że opierając się na jakichkolwiek poszlakach, choćby tych pochodzących z przyjętej przez nich samych ideologii, można powiedzieć cokolwiek i można uwierzyć w cokolwiek, byle byłoby odpowiednio instruktywne, emocjonujące, mocne i nasycone nastrojem skandalu. Dla młodych gniewnych kontrowersyjne to tyle samo, co fajne. Poruszając się po chaosie kreowanych w oderwaniu od jakichkolwiek zasad bzdur uznali całą tą wyprodukowaną przez nich samych trochę dla śmiechu, trochę na pokaz, trochę z głupoty, a trochę z cynizmu masę za reprezentatywny obraz ludzkości i każdą normę lub troskę gotowi są uznać za obrazę.
Wygląda mi, że w Polsce to nie islamistycznych ekstremistów należy się bać. Odchowało się w tym kraju tylu rodzimych fanatyków, że to z nimi będziemy mieli kłopoty, zwłaszcza że nowa władza najwyraźniej zechce im sprzyjać, bo w dążeniu do własnych chorych, partykularnych fantazji jedni i drudzy przywłaszczają sobie katonacjonalistyczne etykietki.

niedziela, 8 listopada 2015

dyscypliny niezdyscyplinowania

Mieszkając ponownie w akademiku (chociaż w mieszkaniu, w któym wynajmowałem przez wakacje pokój nie było za bardzo inaczej) znowu muszę zmagać się z problemami, jakie ludzie mają ze sobą, przez które wszyscy mają problemy z nimi. Chodzi mi tu o te ogólne objawy braku podstawowej dyscypliny.
Ludzie nie tylko nie opuszczają po sobie klapy (co byłoby idealnym rozwiązaniem i najbardziej neutralnym w takim koedukacyjnym miejscu), ale mają problem z tym, żeby wyczyścić po sobie muszlę, a nawet spuścić wodę. Nie żartuję – w połowie przypadków korzystania tu z toalety natrafiam na kiszące się w kiblu mocz/papier/gówno.
Jak mogę cokolwiek osiągać, gdy cały czas ktoś mnie na powrót sprowadza do poziomu roztrząsań o tym, czy spuszczać wodę? Czy są w ogóle na świecie sprawy, które da się raz a dobrze załatwić?
To samo dotyczy innych przestrzeni wspólnych – łazienki i kuchni. Bardzo niewielu wpada do głów, by po sobie posprzątać, gdy coś im upadnie, rozleje się, rozsypie. W większości przypadków działa to na zasadzie „położyło się, niech leży”. Oczywiście, że w dni robocze codziennie przychodzi tu sprzątaczka i sprząta to, co dla studentów wspólne. Jest jednak różnica między sprzątaczką a służącą. Jest różnica między możliwością niezmywania na własną rękę podłogi, która przy kilkudziesięciu osobach na tą wspólną powierzchnię musi się szybko brudzić, a zostawieniem na tej podłodze sosu, który się komuś rozlał albo śmieci, które się nonszalancko rzuciło za siebie.
Śmieci to w ogóle wielki temat, omówiony już ostatnio. W akademiku obserwuję to szczególnie wyraziście. Nie raz widziałem kosz, który będąc jakoby pełnym, był w środku pusty. Najgłupszy przypadek to gdy ktoś położył karton od pizzy płasko na otwartym, pustym koszu. Sprawą typowo akademikową jest to, że każdy ma swój kosz w pokoju i jest zobowiązany samemu segregować swoje śmieci. W kuchni i w łazience stoją tylko kosze pomocnicze, na odpady zmieszane powstające w warunkach tych dwóch pomieszczeń. Oczywiście, że funkcjonuje w tym akademiku pełno cwaniaczków, którzy są zbyt dostojni, żeby zająć się swoimi śmieciami, więc podrzucają je do wspólnych kubłów, bo sprzątaczka (kolejny raz jako służąca) wyniesie. Są też te śmieci, które studenci zostawiają w miejscach dowolnych i tutaj wisienką na torcie są zużyte podpaski lub tampony zostawiane na murowanej ściance oddzielającej prysznice. Nawet nie komentuję.
Jeszcze jedna rzecz w kuchni, która wszędzie się zdarza. Układanie naczyń na suszarce w przypadku niektórych z niej korzystających wygląda na zabawę typu „zajmij jak najwięcej miejsca jak najmniejszą liczbą naczyń”. Układanie talerzy poziomo, ustawianie szklanek na samym środku podczas gdy cała suszarka jest wolna oraz zostawianie na suszarce garów na pół tygodnia to nie są dobre zwyczaje, a jednak codziennie ktoś mi udowadnia, że są to zwyczaje faktyczne.
Następnie mamy niedokręcone krany, światło palące się całą dobę, niezależnie czy na zewnątrz słońce aż razi, albo w nocy nikt z pewnością nie korzysta. Zapalić światło i odkręcić kran potrafią, ale w drugą stronę nie działa to zbyt sprawnie. Tu pewnie działa za to myślenie „skoro czynsz jest stały, to po co mam się przejmować”. Każdy ograniczony do własnych pieniędzy. Żadnego spojrzenia globalnego, czy choćby wspólnotowego. A w końcu i tak za to płacą, tylko że rok później, bo ceny za pokój w akademiku regularnie rosną, nietrudno się domyśleć, że także z powodu cen i zużycia mediów.
Wieczny problem z muzyką był tutaj do przewidzenia. Im gorszy gust, tym głośniej. Im mniejsze pomieszczenie, tym większy subwoofer. Im cieńsze ściany, tym wytrwalej. Im więcej ludzi wokół, tym częściej. Jeśli zwrócić takim uwagę, to albo reagują „nie wiedziałem, że komuś przeszkadza” (kiedyś przyjdę, przyjebię z bani i zdziwię się, że to im nie przypadło do gustu), po czym nazajutrz znów są tak samo głośno albo próbują udowadniać, że to wcale nie jest głośno, że mają prawo, że w akademiku to normalne.
To ostatnie prowadzi w końcu do problemu typu politycznego. Nie kłócę się znowu aż tak często, żeby zebrać większa kolekcję argumentów, ale zanim zdarzy mi się kogoś upomnieć, dręczą mnie myśli różne na temat całego tego nieporządku. W korelacji z ostatnio przejmującymi trendami makropolitycznymi wydaje mi się, że u źródeł leży problem z pojmowaniem wolności. Ci młodzi posługują się tym pojęciem jako wymówką do realizacji swoich wszelkich, choćby najgłupszych i nieobyczajnych kaprysów. Młodzi zawsze mieli z tym problem. Wolność jako swawola, jako brak zasad, jako nikt mi nie będzie mówił co mam robić. Wolność pojęta skrajnie egoistycznie. Za centrum i swoje jedyne umiejscowienie obiera „Ja” i tylko do niego odnosi przymioty wolności. Jeśli ktoś z pełnym przekonaniem uważa, że jego woli nic nie może powstrzymać, to ogranicza tym wolność innych i cała koncepcja przeradza się w dyktaturę. Nie wiem jak spójnie tłumaczyć tym siuśmajtkom, że wolność musi mieć ograniczenia, żeby mogła istnieć. Albo szanujemy cudzą wolność i dla uniknięcia nierozwiązywalnych przy braku dobrej woli konfliktów ustalamy obowiązujące wszystkich granice wolności albo kpimy z cudzej wolności w imię aroganckiego, twardogłowego ekstremizmu wolnościowego, co w większej skali kończy się podziałem na bardziej i mniej wolnych.
Mam wrażenie, że ci, którzy najwięcej drą się o wolności to właśnie ci wygodni egocentrycy, którzy widzą w niej chęć uprawiania samowolki, właśnie ci, którzy nie mają za grosz dyscypliny ani dobrych obyczajów, ci którzy nie nauczyli się współżyć z innymi ludźmi i potrafią ich tylko atakować oraz mścić się za egzekwowanie zasad mających zapewnić równy rozkład wolności.

niedziela, 1 listopada 2015

śmieci, dzieci

Z okazji 1 listopada mam ważny temat.
Temat naszych bliskich, którzy odchodzą od nas codziennie, wiele razy dziennie.
Chodzi o śmieci.
Jestem zdania, że śmieci mówią o nas więcej niż wszelkie deklaracje ideowe (przy okazji, pewnie słyszeliście o archeologii śmieci). Z niejednego śmietnika jadłem więc wiem, co mówię. Śmieci są przedmiotem bardzo absurdalnej odrazy. Widzę co rusz z jakim wstrętem ludzie podchodzą do śmietników i z jaką satysfakcję się od nich następnie oddalają. Tak jakby za pośrednictwem przedmiotów tam wyrzucanych dokonywali spowiedzi przed Absolutem i oczyszczali się z wszelkich win. Jestem przy tym nie do wiary jak wielką i nieraz szybką przemianę przechodzą rzeczy od wystawionego na sklepowej półce przedmiotu pożądania, za który się płaci spore pieniądze do statusu odpadu, który z odrazą i pośpiechem wyrzuca się do koszy (mam nadzieję, że czytaliście "Życie na przemiał" i "Potęgę obrzydzenia"). Konsumpcja jest sednem życia, ale odpadek, który z niej pozostaje i został właśnie przez osobę konsumującą wyprodukowany okazuje się obrażać jej godność i kalać jej cielesność. 
Wstręt ten jest tak wielki i jakiś pierwotny, że zdaje się odejmować rozum. Ludzie nie potrafią wyrzucać śmieci. Tak bardzo starają się nie dotknąć niczego, że gdy ich śmieć nie wpadnie do kosza, tylko osunie się, obije, zatańczy na stercie pozostałych śmieci i ostatecznie wypadnie, to wcale go nie podnoszą, tylko pozwalają mu leżeć obok śmietnika, tak jakby to był szczyt ich wysiłku, że mieli intencję umieścić odpadek w okolicy. 
Kolejne to segregacja, którą ludzie w większości olewają (nawet jeśli zadeklarowali, że będą jej dokonywać i płacą mniejsze stawki za wywóz), a w części nie rozumieją. Nie sprawdzają co jest z czego i do jakiego kubła powinno trafić. Wszystko pozostaje więc dowolnie przemieszane, a firmy wywożące śmieci popełniają ponoć kolejne błędy (ale może po prostu nie ufają swoim klientom i wolą posortować od początku).
Sprawa, która drażni mnie szczególnie to niedbałość wyrzucania. Zamiast ułożyć śmieci w koszu tak, żeby zmieściło się ich w koszu możliwie dużo, ludzie umieszczają kolejne odpadki na takiej wirtualnej powierzchni sterty śmieci. Zamiast włożyć do środka, zrzucają śmiecie z góry na najwyższy punkt sterty i nie dbają o to, jak on upadnie, nawet gdy wypadnie (jak wyżej). W ten sposób największy udział w śmieciach ma zazwyczaj powietrze. W każdym worku i kontenerze zostaje mnóstwo miejsca, ale zostają one uznane za pełne, bo zamiast choćby minimalnego skompresowania mamy wieże układane z rozciągniętej folii, pustych lecz zakręconych butelek, kartoników i innych. Nieraz widziałem kosz, z którego już się wysypywało, po czym okazywało się, że przedmioty umieszczone faktycznie w koszu można policzyć na palcach jednej ręki – wystarczyło na przykład zgnieść karton, który zamiast swoje sześciennej objętości, zajmowałby tylko tyle co grubość tektury.
To nie śmieci są dla was obrazą i nie powinny być dla was odrazą. To wy jesteście śmieciarzami, faktycznymi producentami śmieci, uosobionym popytem, dla którego przyszłe śmieci są wytwarzane i dostarczane. Zamiast śmieciami pomiatać, pogrzebcie je z jakimś podstawowym szacunkiem, z uznaniem dla zasług, jakich dostarczyła wam rzecz, od której ten obecny śmieć pochodzi.