czwartek, 29 grudnia 2016

postprawda to nieprawda

Prawica w pewnym momencie domagała się dla siebie całej wiarygodności i władzy poprzez krytykę postmodernizmu. Mieli pewne racje w dostrzeżonych negatywnych skutkach postmodernistycznych analiz, co nie miało jednak żadnego obiektywnego znaczenia dla ich własnej pozycji. Problematyczny charakter postmodernistycznych odkryć korespondował z ontyką rzeczywistości i to do rzeczywistości miał się odnosić. Nie był postulatem, tylko refleksją. To nie postmodernizm sprawia, że czujemy się zagubieni, niepewni, niezdolni do zakończenia poznawczej refleksji i sformułowania jakichkolwiek pewnych wniosków – to świat nie daje nam innej możliwości, gdy spojrzymy mu w twarz z odwagą. Prawica jakby nie zrozumiała lub nie chciała się pogodzić. Postmodernizm nie był dla niej odkryciem, tylko policzkiem wymierzonym w jej światopogląd, w którym wszystko jest z góry ustawione, zanim nawet się o tym pomyśli. Najgłośniejsi i najbardziej butni przedstawiciele prawicy to zazwyczaj ci sami, którzy teorie dopasowują do tez, zamiast tezy i teorie do faktów. Nie wiadomo poza tym dlaczego formułowane przez prawicę krytyki postmodernizmu miałyby powodować optowanie za prawicą. Przekonanie takie (wymóg?) może powstać tylko wśród tych, którzy widzą świat jako podzielony na dwa skonfrontowane obozy, a to oczywiście kolejne, i to raczej dziecinne uproszczenie, które świata nie szanuje, a jedynie domaga się wolnej drogi dla własnych interesów i żądz.
W ramach krytyki postmodernizmu prawica narzekała na konstatację według, której niemożliwa jest ostateczna prawda, jedna racja, uniwersalna droga do pewności. Różne były argumenty, na które się w tych narzekaniach powoływano. Jasne i zrozumiałe dla wszystkich było to, że świat bez prawdy jest niewygodny. Zamiast jednak szukać koncyliacyjnych, ugruntowanych, wiarygodnych i sprawiedliwych metod ustalania tej ograniczonej historycznością, lokalnością i kulturową konstrukcyjnością racji, w naszych straszących nas od kilku miesięcy czasach prawica postanowiła nie zrozumieć nic z krytykowanych przez nią filozofii i pójść jeszcze dalej niż w zmąceniu świata niż mógł wytworzony przez nich w napadach i wyrzekaniach obraz dekadenckiej rzeczywistości ponowoczesnej. Stworzyli „postprawdę”.
Postprawda to kłamstwo. Postprawda to kłamstwo w samej swojej nazwie, bo nie jest żadną post- (chyba tylko jako analogia do przekłamanego przez prawicę statusu postmodernizmu) i nie jest żadną prawdą – jest po prostu kłamstwem. Przedrostek post- sugeruje, że wyszliśmy gdzieś dalej, ale tak naprawdę „postprawda” cofa nas do czasu sprzed wiarygodnych i koherentnych metod ustalania prawdy. „Postprawda” oznacza, że nie ma żadnej prawdy. Każdy może powiedzieć co mu się podoba. Istnieją dwie metody zdobywania dla takich „postprawd” poklasku: mem i przemoc (to miejsce, w którym należy powtórzyć – prawdziwość nie ma tu znaczenia). Wiadomość ma być memetyczna – wzbudzać wystarczająco silne i jednoznaczne emocje, żeby móc się rozprzestrzenić zamin ktokolwiek zdąży ją sprawdzić, porównać z faktami. Skuteczna postprawda może też nieść się dzięki przemocy – mieć za sobą ośrodek władzy, który przepchnie ją dalej w możliwie wiele napotykanych przez nieświadomych, roztargnionych, niemających czasu ani możliwości obrony przed wykrzykiwanymi komunikatami ludzi. Ośrodek władzy może oczywiście iść dalej i od propagandy przechodzić do gróźb, prześladowań, dostosowywania do swoich kłamstw nauki, edukacji, sztuki, religii tudzież innych, aż do użycia realnej przemocy – po to aby wymusić wiarę w wizje produkowane we własnej wytwórni „postprawd”. „Postprawdy” są oczywiście ubierane w formę, która ma przypominać informacje. Mają więc nagłówki, infografiki, prezenterów, poważny ton, swoich usłużnych „ekspertów”, wykresy, czy nawet wewnętrzną spójność, która ma przypominać narracje sprzed „post-”. Nie zmienia to faktu, że „postprawdy” to urojenia, kłamstwa w żywe oczy, cyniczne umacnianie i przepychanie własnych interesów za wszelką cenę.
Postprawdę zmyślili, po czym uwierzyli w nią, oparli się na niej, uruchomili machinę wpajania jej masom i kazali nam według tej postprawdy żyć.

Gdy już okazało się, że opowiadanie i upieranie się przy najbardziej absurdalnych zmyśleniach może się opłacać, byleby mieć za sobą pęd mało świadomie rozgorączkowanych oraz dysponować środkami przemocy, to czy powrót do szacunku dla prawdy i rozwagi jest jeszcze możliwy?

czwartek, 15 grudnia 2016

nic nie rozumiem z zazdrości

Zadziwia mnie ekspansywność zazdrości w moim własnym ciele. Z najgłupszych powodów zalewa mnie żółcią i paraliżuje. Że ona siedzi obok kogoś, że z kimś rozmawia, że ma przyjaciół, że do kogoś pojechała, że się do kogoś jeszcze tak uśmiecha, że takich słów używa także poza domem, że dla innych ma inne, niedostępne mi światy i języki. Wszystkie te rzeczy uważam za względnie oczywiste i dopuszczam istnienie w sobie jakichś małych żalów. Nie mogę jednak zrozumieć dlaczego najmniejsze powody powodują u mnie całkowite wyłączenie. Wszystkie myśli zostają odcięte, wszystkie zwykłe zachowania wstrzymane. Wszystko jest nagle problemem, jest niestosowne i nieosiągalne.
Postawiłem ją chyba za wysoko na ołtarzu. Wszystko, co robi wydaje mi się szczególne i nie mogę znieść, że to szczególne dostępne jest właściwie każdemu w okolicy. A jeśli nie jest szczególne, to co ja tu robię? Potrafię wobec niej jedynie wymagać dla siebie pierwszeństwa albo ustawić się na końcu kolejki oddanych wielbicieli.

piątek, 11 listopada 2016

czy więcej osób skończyło doktorat czy z niego zrezygnowało?

Ponieważ korporacja, która trzyma mój blog na serwerze udziela części swojej wszechwładzy w postaci metadanych o blogu, to zauważyłem, że ktoś trafił na mnie, wyszukując hasło: "rezygnacja z doktoratu".
Nie ukrywam, że schlebia mi to powiązanie.
Polecam się więc i pozdrawiam.

czwartek, 10 listopada 2016

ucieczka ze stereotypów

Istnieje zależność, która wydaje się dość oczywista, ale ponieważ z niejakim wysiłkiem i znamiennymi konsekwencjami zdarzyło mi się ją zbadać na własnym życiu, to czuję się w obowiązku potwierdzić milczące przeczucia.
Im bardziej się wnika w sprawy, tym gruntowniej trzeba rewidować pierwotne wyobrażenia. Przychodzi uwzględniać zależności, wprowadzać niuanse, zmieniać punkty widzenia, kwestionować przedsądy, rozpatrywać konteksty. Pozbycie się głupiego stereotypu jest cennym osiągnięciem. Gdy oddalić się od niego tak daleko, jak tylko można, trzeba jednak stwierdzić, że nic nie da się naprawdę powiedzieć na pewno, ani nic na pewno orzec naprawdę. Wszystko jest ostatecznie możliwe i nad każdą sekundą trzeba by zatrzymać się na wieczność, żeby rzeczywiście oddać jej sprawiedliwość. Nad każdym szczegółem trzeba by pochylić się z uwagą, żeby uczciwie zbadać i poznać wymykający się w tym czasie coraz bardziej pełny obraz
Na końcu świata okazuje się, że nic nie jest wystarczająco możliwe ani twórcze, żeby w ogóle zaczynać.

środa, 9 listopada 2016

wibrujące kontury wybranki

Przez ostatnie lata ludzie występowali w moim życiu w raczej sporadyczny i nieciągły sposób. Co dopiero mówić o jakichś głębszych relacjach.
Gdy teraz po raz absolutnie pierwszy jestem z kimś związany w ten sposób w jaki jestem, muszę się gubić w pewnych miejscach tego stanu. Jest takich miejsc multum i prawdopodobnie nigdy nie skończy się dopływ nowych. Obecnie zajmuje mnie szczególnie jedno.
Przystępowałem do całości z pewnym wyobrażeniem jej i nas. (O sobie tak wtedy, jak i teraz nie potrafię wiele powiedzieć, co też jest tu w sumie istotne.) To wyobrażenie powoli się klarowało i stabilizowało. Po czym, po krótkim okresie błogości i pewności, obydwa mi się rozchybotały. Tak jak już napisałem Tej – widziałem ją w różnych miejscach, sytuacjach, relacjach, stanach i ubiorach, a nawet pod różnymi nazwami. Rozproszyła mi się przez to na wiele doznań, wizerunków, zapachów, głosów i obecnie trudno mi jest uchwycić jedną, myśleć jako o jednej postaci, trudno mi nawet patrzeć i widzieć spójnie. Muszę poskładać ją w całość.
Ponadto zależnie od zbliżeń i oddaleń; sam na sam i wobec osób trzecich lub grupowych, odbieram ją trochę inaczej. Czasami wchodzimy w siebie nawzajem tak bardzo i stykamy się tak blisko, że jest ona prawie nie do odróżnienia ode mnie samego, a niedługo potem, wychodząc do czegoś lub zwłaszcza kogoś zewnętrznego robi coś, na co ja nigdy bym nie wpadł albo zrobić nie umiał albo nawet brzydził się wykonać i nie potrafię uwierzyć, że to ktoś mi bliski. Tych dwóch ekstremów nie mogę pogodzić.
To nie tylko problem wielu twarzy, wielu ról i wielu sytuacji. To także mój problem włączenia kogoś innego do swojego życia, w którym nie ma uprzednio przygotowanego miejsca na tak ciągły i wszechstronny kontakt.

wtorek, 8 listopada 2016

przyjemność z pamięci

Obserwuję, że sam moment wychodzenia wspomnienia z pamięci jest dla ludzi przyjemny.
Nawet gdy przypomina im się największa bzdura, to do głowy przychodzi im ona wraz z uśmiechem wschodzącym na twarzy. Niech to będzie jakaś fraza znajomego, cytat z filmu, wspomnienie z dzieciństwa, zarys budynku widzianego podczas wakacji. Same w sobie były z reguły w miarę banalne, ale gdy już się przypominaja, zyskują inny – bardziej czcigodny – rodzaj bytowania oraz przynoszą radość z tego, że miało się coś tego rodzaju w pamięci i udało się to zniej wyciągnąć i wprowadzić do teraźniejszej sytuacji.
Może towarzyszy temu jakieś nagłe zrozumienie tego, co wcześniej się tylko zapamiętało. Może odkrywa się wtedy nową stronę czegoś zapoznanego. Może czujemy się też ku zaskoczeniu częścią historii, przekaźnikami działającym w tak zwany poprzek czasu, który daje życie czemuś co było, a ostatnio już nie bywało. Może jest w tym również egotyczny zachwyt dla własnej kompetencji myśłowej, która łączy przeszłość z teraźniejszością, potrafi przywołać to, co wydało się przydatne i docierające do odbiorców lepiej niż wymuszona kreatywność określania od nowa.
Świadomość immanentnej nieobliczalności  rzeczywistości każe mi przy tym zwłaszcza myśleć o tym, że ten kolejny afektywny aspekt wspominania jest ostatecznie czynnikiem zaburzającym prawdę i sprawiedliwość. Przypomniane nie jest rozpatrywane według jakości, tylko przez sam fakt wyłonienia z pamięci, zyskuje aurę, daje satysfakcję, przynosi radość.

Pamięć częściej jest kojarzona z nostalgicznym roztrząsaniem przeszłości. Musimy dostrzec, że w tych bardziej banalnych i być może właśnie częstszych przypadkach, pamięć zwalnia od myślenia. 

poniedziałek, 7 listopada 2016

naiwna alchemia

Gdy czasem pomyślę o tym, jakim to sposobem próbowałem brać pewne sytuacje, to czuję się znowu tym samym gówniorzem, który w dzieciństwie podczas kąpieli ustawiał na brzegu wanny jedną z zakrętek od butli i wlewał do niej różne płyny takie jak szampony, żele, płyny do czyszczenia podłóg, itp. i dziwił się, że żadne z tych połączeń nie skutkuje wybuchem, ani zresztą żadną godną uwagi reakcją.
Przykro mi również myśleć i patrzeć jak inni podchodzą do życia z podobną postawą. Najgorzej gdy czynią to z pewnością siebie i uparciem godnym ekspertów.
Kult cargo to w końcu nie tylko pierwotne plemiona wyspiarskie.

niedziela, 6 listopada 2016

niedopasowanie

To kolejny przyczynek do dużej frustracji, mieć w tak mniej więcej wczesnym wieku aż tak zwyrodniały kręgosłup, czy też ogólnie, postawę. Nie pomogły mi lata uczęszczania na jakieś korekcyjne zajęcia czy próby fizjoterapii; nie pomogło też uprawianie innych sportów ani żadne aktywności. Nie pomogły mi również na pewno prace fizyczne, które z biedy lub głupoty podejmowałem i nie dawałem bólowi dać się przekonać, że mógłbym zarzucić to, co się znalazło. Teraz mam więc ten ból na codzień, niezależnie od tego, czy ruszam się, stoję, siedzę, czy leżę. Zazdrośnie patrzę na ludzi wykonujących najprostsze ruchy.
Przez te bóle, odbiera się świat jako nieprzyjazny, nieprzystosowany do przebywania w nim. W każdych butach szybko się męczę. Każdy plecak, torba, czy nawet kurtka ciążą mi na mnie. Zakupy są zawsze za ciężkie. Na materacu lub łóżku nie mogę się ułożyć. Jazda jakimkolwiek pojazdem na siedząco wymaga, żeby się jeszcze czegoś trzymać. Jakiegokolwiek krzesła bym nie użył, nigdy nie mogę krzywizny własnego kręgosłupa dopasować do jego profilu. Codziennie czuję jak bardzo nie pasuję do materialności świata. Jestem wykluczony z wygody i z normalności. Zawsze mnie coś uwiera, boli, kłuje i gniecie.
Problem jest jak zawsze podlany własną świadomością niedopasowania i niemożności zaznania komfortu. Sam czuję się trochę niedopasowany do własnego ciała. Staje mi ono okoniem. Nie daje skupić się na tym, na czym bym chciał, nie daje mi realizować własnych planów, nie daje nigdy odpoczynku. Zawsze zrzuca mi jakąś barierę na możliwości i samopoczucie. Mój zasięg jest zawsze ograniczony.
Gdziekolwiek nie usiądę, muszę zaraz myśleć o tym, jak bardzo i na zawsze jestem nieprzystosowany. Ta najbardziej neutralna czynność wywołuje więc we mnie ciąg myśli prowadzących do beznadziei i nienawiści do siebie samego.

środa, 2 listopada 2016

z zachodu

To ciekawe, że do takich krajów jak Niemcy, Francja, Wielka Brytania czy Belgia z reguły przybywałem z poczuciem towarzyszącej mi i wszystkiemu tam normalności.
Tymczasem gdy wracałem do siebie, to zawsze z przygnębieniem, z jakimś wstydem i rozczarowaniem i nawet przed złem „dobrej zmiany”, ze śladem złości na wypryski tutejszej głupoty i nędzy.
Byłbym głupi gdybym winę przypisywał jakiejś polskiej dzikości. Wina leży też w hegemonicznej pozycji wymienionych w pierwszym zdaniu państw. Przedstawiają się nam one jako właściwe i rdzenne. Z ich dóbr korzystamy i na ich treściach uczymy się życia. To, co geograficznie bliskie odkrywaliśmy jako folklorystyczną ciekawostkę.
Niestety prawdą jest też, że alternatywy wobec głównej drogi globalizacji przybierają najbardziej nieracjonalne i nieatrakcyjne formy. Politycznie modna stała się w końcu ostatnio autodestrukcja społecznych umów.

poniedziałek, 24 października 2016

opóźnienie lotu

W przeciągu można się przeziębić, a w ciągu ostatniego ponad miesiąca leciałem dziesięcioma samolotami, byłem w czterech krajach, wliczając Polskę, a odliczając Niemcy, w których tylko się przesiadałem, miast odwiedziłem piętnaście – znów odliczając przesiadki, dłoni ściskałem kilkadziesiąt, dziwnych rzeczy jadłem wiele, byłem na pierwszych w dorosłym życiu prawdziwych wakacjach, dostałem bardzo aprobujący prezent, a wymieniam tu tylko dość losowe sprawy.
Oskarża się mnie, że jestem karierowicz i, że dobrze się bawię. Sam też pomyślałbym: spływa na mnie wiele radości.
Ciągle wraca do mnie jednak to chore myśłenie, które nabyłem, a właściwie to, którym musiałem bronić swoją spauperyzowaną tożsamość przez ostatnie lata. Przynależność klasowa chyba mi się zmieniła, tak jak i moje położenie na wykresach powodzenia. Nadal jednak bronię tamtego myślenia, tamtego siebie i wszystkich, którzy zajmują pozycje deprywacji i wykluczenia. Nadal widząc bogactwo, widzę przede wszystkim biedę, która je wspiera; na niekorzyść której ono istnieje.
Czasami owocuje to sytuacjami, w których świadomie i spektaklowo (ale nigdy spektakularnie) testuję granice przyzwolenia na beztroskę, konsumpcję, bezkrytycyzm. Czasami robię to jednak nieświadomie, robię to wbrew woli, robię to impulsywnie, a może właściwie regresywnie.
Raz ostatnio poszliśmy nie z mojej inicjatywy, ale za moją zgodą i w gruncie rzeczy z chęcią towarzyszenia na ciasto. Gdy już zobaczyłem, jakie są możliwości, chęci mi odeszły, a gdy zamówiłem i dostałem na stół, poczułem okropny wstyd. Nie chciałem już tego jeść. Chciałem siedzieć tam z nią, ale nie potrafiłem skupić się na niczym, bo cały czas myślałem o tych, którzy ciast nie jedzą, witamin nie jedzą, białek nie jedzą, zdrowego ani ładnego nic nie jedzą, którzy nie mają możliwości ani wiedzy wybierać co kupują, co mają, co myślą. Jak będąc dopiero co i zasadniczo wciąż jednym z takich, mógłbym lansować się teraz, kosztować, delektować się, rozsmakowywać, chwalić aromaty, składniki, kucharzy? Ciasto nie jest nikomu potrzebne! Kto je je, drwi sobie z potrzeb i zasługuje na potępienie. Siedziałem nad ciastem długo i łykałem żółć, aby znaleźć miejsce w żołądku. W końcu, gdy nie patrzyła, rozmemłałem ciasto widelcem na talerzu i dopiero tą z nienawiścią zniszczoną miazgę, zacząłem zagarniać do paszczy,  ku ostatecznej utylizacji. Tymi działaniami i myślami zepsułem nie tylko wieczór, ale też parę innych sytuacji. Choć ich żałuję, to mam poczucie, że były sprawiedliwe.
Siedząc na firmowej kolacji zorganizowanej w największej restauracji w rynku miasta, w którym nocowaliśmy, moje myśli także nie krążyły wokół specjałów kulinarnej sztuki, ani regionalnej rywalizacji lokali ani szyku sali i klientów ani tego, że ogólnie fajnie jest. Słuchajc w oczekiwaniu na kolejną darmową porcję obojętnie mi czego (pozwolono nam dzień wcześniej przejrzeć możliwości i wybrać swoje zamówienie, ale nie do końca zrozumiałem nazwy tychże mozliwości, ani nie zapamiętałem które spośród nich wybrałem) rozmów na temat ciekawych samochodów w posiadaniu moich towarzyszy stołu, ich wypraw do dalekich krajów, ich kawowych rytuałów i preferencji, ich teatralnych wojaży, danych personalnych i tytułów ludzi, z którymi na codzień pracują, nie miałem tematu ani ochoty nawiązać do ogólnego tonu. Nie udzielała mi się swoboda. Nawet jeśli szukałem w myślach możliwości na uzyskanie wrażenia nie aż tak nietowarzyskiego, znajdowałem w myślach jedynie układające się na różne strony pytanie o to, jak właściwie dają radę o tym wszystkim rozmawiać, jak również siedzieć i spożywać podczas gdy wraz z tym wszystkim, co robią i opowiadają, całe ich i nasze życie jest całkowicie pozbawione sensu. Pytania nie zadałem, ale mam podejrzenie, że współbiesiadnicy mieliby dla mnie w odpowiedzi mniej więej tyle, ile ja dla nich, gdy mowa była o korzystaniu z nietypowych skrzyni biegów. Wzbraniam się jednak przed mianem egzystencjalisty. Wydaje mi się, że jestem już raczej nihilistą.
Nocując w ostatnim z płaconych ze służbowej kasy hotelowym pokoju myślałem głównie o tym, ile osób i ile czasu, wraz z którym zdrowie, musi codziennie marnować na przepisowe układanie pościeli, dokładanie niedobrych pojedynczo pakowanych herbat na tacki, dolewanie szamponów do malutkich tubek, pranie raz użytych ręczników, zaginanie w trójkącik ostatnich listków papieru toaletowego i spłukiwanie wszystkich pozostawionych w brodziku lub wannie włosów. Przecież te prace są zupełnie niepotrzebne i służą tylko usztucznianiu doznania ludzi, którzy właśnie wydali najwyraźniej niepotrzebną im masę pieniędzy. Nie dość, ze typowy wyzysk, to jeszcze czysty naddatek dla czystej próżności.

poniedziałek, 10 października 2016

kłamstwa przygodowe

Gdy mi na kimś wcale nie zależy, albo nie chcę, żeby komuś na mnie zależało, to lubię skłamać na swój temat. Prywatność jest w końcu w naszej epoce (skoro czas mierzony skokami w rozwoju – niestety głównie technologicznym – przyspiesza, to skracają się także epoki) tak rzadka i niemożliwa do upilnowania, że stała się cenna. Po co ktoś zupełnie nieznaczący miałby wiedzieć o mnie coś prawdziwego? Po co miałby też potwierdzać moim kosztem jakieś swoje stereotypy, przypuszczenia czy insynuacje? Niech ich świat zaskakuje. Niech nie myślą, że wszystko można odgadnąć według łatwego schematu. Trzeba ludziom dawać do myślenia, żeby nie zagnieździli się za bardzo w komforcie własnej lokalnej głupoty, a nawet jeśli dysponują mądrością, to wiadomo, że niewietrzona mądrość przestaje mieć jakąkolwiek wartość, a horyzont z czasem się zasklepia. Niech sobie trochę poniedowierzają, jeśli mogę im to zapewnić. Sam też muszę się w końcu wietrzyć. Po to czytamy książki, po to oglądamy filmy, po to być może w ogóle powstały jakiekolwiek formy artystyczne – żeby przeżyć coś spoza własnego życia określonego fizjologicznym oraz społecznym przymusem. Kiedy jest się takim leniem, nudziarzem i ignorantem jakim niestety nieubłaganie się stałem i na prawdziwą sztukę nie ma się czasu, można przynajmniej skłamać coś na temat swojego statusu i spróbować wyobraźni dopowiedzieć sobie poczucia i wydarzenia, jakie mogłyby się z tym wiązać.

niedziela, 28 sierpnia 2016

niemy ja to nieja

Nowinki z obszaru praktycznej nauki języków obcych umacniają nas w przekonaniu, że nauka nie wymaga żmudnego szlifowania teoretycznych podstaw. Choć to też jest potrzebne, coraz więcej osób dochodzi do przekonania, że podstawą nauki jest używanie języka. Przede wszystkim rozmawiać z ludźmi, próbować w tym języku myśleć, formułować zdania i według niego odczuwać wydarzenia. Podręcznikowi zostawić rolę korygowania tych miejsc, w których nie byliśmy pewni lub w których zabrakło nam umiejętności.
Świat mógłby wydawać się bardziej przyjazny po stwierdzeniu powyższego faktu. Jednak mnie to oczywiście zniechęca. Skoro nie potrafię mówić w żadnym języku to znaczy, że niestety żadnego już się nie nauczę. Zasady gramatyczne zawsze chwytałem dość łatwo. To w końcu tylko taka matematyka. Zestaw logicznych zasad i zestaw wyjątków. Ostatecznie do zrobienia, nawet z przyjemnością. Słownictwo do pewnego etapu życia też potrafiłem sobie wbijać do głowy dość skutecznie. Tylko, że mówić po prostu nie potrafię. Nie potrafię i tyle. To nie tylko introwersja – to prawdziwy imbecylizm. To nie tylko języki obce – po polsku też nie potrafię się wypowiedzieć w żaden zgrabny sposób. Gdy sobie przygotuję, to dam radę wypowiedzieć ze trzy zdania, ale gdy mam coś odrzec z nagłości, to z reguły wyjdzie ze mnie tylko niegramatycznie sklecone pierwsze naiwne skojarzenie z pytaniem i często nie będzie ono ani prawdziwe, ani informacyjne, ani zabawne, ani retorycznie przyzwoite.
W dodatku zupełnie nie panuję nad swoim głosem. Mój głos to nieregularny kloc, który chybocze się i jakkolwiek by go nie przestawiać, nigdy nie staje się wygodny. Nie mogę go słuchać. Nawet gdy mam coś istotnego do powiedzenia i czuję, że mam słowa do wypowiedzenia i warunki do umieszczenia komunikatu w chwili życzliwości odbiorców, to dochodzących moich własnych uszu mój głos tak mnie drażni, że odechciewa mi się kontynuować. Takim głosem da się spalić choćby najlepsze dowcipy.
Podobno w dzieciństwie dość szybko nauczyłem się mówić zdaniami i z użyciem wszystkich wymaganych w języku w którym piszę dźwięków. Co za ironia, że potem okazałem się niepoprawnym niemową.

wtorek, 16 sierpnia 2016

głosy do głowy

Indykatorem mojego złego samopoczucia, które towarzyszy mi przez zdecydowaną większość życia jest to, że gdy mam coś do powiedzenia, to myślę to do siebie i ani trochę nie przychodzi mi do tej części głowy, którą są usta i ewntualnie powiązane z nimi neurony pomysł, aby to powiedzieć głośno i do kogoś.

niedziela, 31 lipca 2016

prozaiczne strony marzeń

Marzącemu o związkach wydaje się, że pełna otwartość jest możliwa i właśnie jest pożądana – że jest warunkiem związku i sposobem na związek. Teraz nawet ja idealista nawet wobec tak otwartej Tej muszę hamować się, bo nie chcę niczego zepsuć. Widzę, że nie osiągniemy nigdy pełnej zgodności. Nie dziwota, ale ja jednak zdziwiony. Próbuję się więc zaklinać, aby nie palnąć nigdy za dużo zbyt sobą. Może jednak będziemy się synchronizować? Ciągle na to liczę, jak na zbawienie.

sobota, 30 lipca 2016

bezinicjatywie na bożą chwałę

Chrześcijanie od dzieciństwa nauczani są do poddaństwa. Męczennikiem zostać to chwalebnie, głowę zgiąć przed cudzą władzą to wypada, biernie znosić agresję to podoba się Jahwe. Jednak bożkiem cudzym przed Nim zostawać się nie ważyć. Nie zajmować się niczym za bardzo, bo co powszednie to nieważne. Życie to farsa, to li tylko próba, po której nastaną właściwe czasy. Nic co się tu wydarza nie jest w gruncie rzeczy ważne, trwałe ani potrzebne. Królestwo nasze nie jest z tego świata.
Gdy to piszę, ma to oznaczać filozoficzny atak na codzienność, nawet nie na dogmatykę. Nie można przecież pozwalać, żeby działo się co chce, a jednocześnie twierdzić, że broni się jakichś wartości. Ludzie mają albo za dużo albo wcale pokory. Albo drżą przed wszechobecnie prześwietlającym wzrokiem boga albo wydaje im się bóg wie co.
Ci na miarę istoty religijnej opowieści przejęci wiarą i uczynkami, a w końcu zwłaszcza perspektywą zaświatu, odnajdujemy się potem wrzuceni jedynie (na skończoną chwilę) w życie na końcu kolejki, na dole hierarchii, w ciemnościach. Potrafiąc jedynie składać z siebie ofiarę bogu i kapłanom, nie dostrzegamy, że tak właśnie siebie przekształcamy w ofiary.

piątek, 29 lipca 2016

niemotny

Istnieją ludzie tak bardzo pozbawieni każdej z pięciu zdolności retorycznych, że każda, nawet najprostsza ich wypowiedź staje się przede wszystkim obroną twarzy. Obierając z konieczności taki priorytet nie są już w stanie dostarczać żadnych istotnych treści. Skoro już nie jest się oratorem, to trudno spodziewać się po sobie oratorskiego multitaskingu. Strachliwe pragnienie nie ujawnienia się przed ludźmi jako niemota pozbawia więc przestrzeni dla innego działania, skupia cały wysiłek, a w końcu tak czy inaczej wystawia na pośmiewisku lub w najlepszym wypadku na cudze żałowanie.

czwartek, 28 lipca 2016

aspołeczne zboczenie

Niektórzy mówią o sobie jako o aspołecznych, ale robią to częściowo z rozsądku, częściowo ironicznie, a częściowo w celach PRowych a nie ze względu na jakąś prawdę o samych sobie. To takie samotnicze hipsterstwo. Aspołeczność do przedstawiania innym ludziom.
Mnie samotność w jakiś przedziwny sposób pociągała od kiedy pamiętam. Co najmniej wtedy kiedy wyjechałem na wymianę studencką udało mi się samotność rzeczywiście trwale osiągnąć (wcześniej bywała ona tylko z biciem serca odwiedzana). Miałem możliwość poznawać ludzi z całego świata, więc zapadłem się w sobie aż do dna. Po powrocie nigdy nie wróciłem do związków z ludźmi, choć także wcześniej były one zawstydzająco prowizoryczne. Kontynuowałem i oczywiście nie potrafię przestać.
Aspołeczność to dla mnie nie jednorazowe niechcemisie. To stały strach, stałe wolałbym nie, wieczne moje i innych nieusatysfakcjonowanie mną, ciągłe niedomaganie wobec ludzi i powtarzające się wciąż użalanie nad sobą przed tymi, którzy nie powinni tego słuchać.
Po okresie ostatnio natężonych i przeciągłych wyjść do ludzi, rozjazdów, spotkań, okazji i przebywania na widoku, czuję się piekielnie zmęczony. Do pewnego momentu nawet nieźle i z radością mi to szło, ale w końcu nagle poczułem się znowu sobą i wiedziałem, że czas się wycofać ze wszystkiego. Mam wielką nadzieję, że nie na zawsze, ale dobijający się znów do mojego życia ja nie pozwolił mi na nic więcej owocnego i zakrzyczał wszystko potrzebą przyjścia do siebie. Samotność jest moim najbardziej naturalnym stanem.
Jakkolwiek bym ja jej (Tej) nie uwielbiał, jakkolwiek bym nie pragnął spędzać każdej sekundy razem z nią i jakkolwiek bym nie tęsknił w każdej sekundzie bez niej, nie jest możliwym abym czuł się przy niej sobą. Zawsze zostaje jakieś napięcie wskazujące, że to co trwa to tylko sytuacja, a normę znam i czyha ona na mnie, bo jakkolwiek bym tej swojej normalności nie nienawidził, to właśnie ona jest mi przeznaczona.
Spędziliśmy już ze sobą (ja z Tą) niemało, a ja nadal nie mam chyba prawa powiedzieć, że jesteśmy razem. Nadal bardziej o niej marzę niż z nią jestem. Nie wiem czy ona to widzi. Nie wiem czy ona by to zrozumiała. Nie wiem czy ona mnie rozumie. Boję się, że nie mogę być zrozumiany. Zależy mi już tak nieodwracalnie, że strach bierze mnie paraliżem. Mówiłem to już wielokrotnie i znowu to na mnie przychodzi: im bardziej ja kogoś tak, tym bardziej nie wiem i przeraża mnie, że to tak naprawdę z moim udziałem nie może być możliwe.

środa, 27 lipca 2016

zdołam dostąpić czy odstąpić?

Przeprowadziłem się do bardziej znormalizowanych warunków i wszyscy (których bardzo niewiele) dookoła stwierdzili, że to nareszcie, a ja teraz chciałbym wrócić do akademika. Tutaj jeszcze bardziej czuję, że powinienem należeć do jakichś relacji, a niemal nie mam. Nie mogę już udawać części samotnego tłumu. Nie mogę być dziesiątą częścią procenta mieszkańców tego zabudowania. Mieszkanie jest trzypokojowe i jakby nie kombinować, stanowi się kilkadziesiąt procent, a od tych już czegoś się wymaga. Po prostu nie mam owocnych kontaktów. Nie potrafię ich mieć, jeśli to ktoś ich ze mną nie utrzymuje. Tak naprawdę nie do akademika chcę wracać, tylko do dziecka, które mogłoby jeszcze wciąż dobrze się zapowiadać i które ma jeszcze te błędy, które popełniłem do popełnienia lub ewentualnie do uniknięcia. Może byłbym za drugim (choć pewnie tak samo losowym jak za pierwszym) podejściem mniej przekorny i przejęty.
Odkąd staram się być kimś dla kogoś, nieuchronnie wychodzi mi to, czego się do tej pory słusznie bałem – nie chcę być sobą. Jako ja, nie potrafię zapewnić jej tego, co powinna mieć. Poznawszy ją wiem, że ma fizjologię i potrzeby i wymagania i chęci, które czasem są także dość banalne/przyziemne/przeciętne. Ja jestem tylko przypadkowym patałachem, który potrafi (i chce, bo chce) wyłącznie stawiać się normom. Z norm czuje się zobowiązany szydzić, ale szydzić postawą, eksperymentem i intelektualnym wysiłkiem, a nie nonszalanckim żartobliwym tekściarstwem. Wszędzie widzę serious businesses i nie ma ze mną żadnej rozrywki.
Nie chcę tymi słowami od Ciebie odchodzić, tylko przyznać się w końcu do tego kim jakoś właśnie teraz przypomniało mi się, że jestem zamiast tego, którym wydawało mi się, że mógłbym jeszcze w tym zmarnowanym już bezpowrotnie życiu być.
Tak jak wszystkim do tej pory, wolałbym jej siebie oszczędzić, ale wiem, że to najlepsza z możliwych szansa na wpuszczenie sensu do spoczywającego pod warstwą lepkiego brudu zapomnienia flaka mojej egzystencji. Nabijałem się ze zdrowia psychicznego, więc jestem tu gdzie jestem, bez takiego zdrowia. Nadal nie wydaje mi się akurat to samo w sobie warte uwagi, ale co jeśli to prawda, że bez egoizmu nie ma związków i społeczeństw?
Jako bloger mogłem prowokować, ale jak miałbym przydać sobie prawo, do nakłaniania, aby marnowała życie razem ze mną?

poniedziałek, 27 czerwca 2016

nauka zamyka ryj

Nauka ma ten walor, że zamyka mądrym, którzy już uświadomili sobie swoją głupotę mordy.
Gdy chcesz coś powiedzieć, to uświadamia ile już było, jak jest skomplikowane, jak to co chcesz powiedzieć banalne tudzież obwarowane najróżniejszymi warunkami wypowiedzenia, stosowalności, metody, historyczności, kontekstualności.
Ciekawe przy okazji, że niemal każdy angażujący się politycznie naukowiec okazuje się być mniej lub bardziej odstręczający i dla przynajmniej wszystkich poza bronioną przez siebie stroną kompromitująco zajadły.

sobota, 25 czerwca 2016

nieoczekiwane niemożliwości zamiany miejsc

Słyszałem, że wielu z was miewało podobne pragnienie do tego, które przez jakiś czas średniej młodości uznawałem za typowo moje. Wejść w czyjąś głowę, w czyjąś świadomość, czyjś punkt widzenia. Dowiedzieć się jak to jest być kim innym – właśnie tym/właśnie tą. Jak ich myśli przebiegają w ich całościowości. Jakim tempem ślizgają się po umyśle, jakie przybierają kolor, jakie struktury znaków wodnych towarzyszą tłu codziennego postrzegania rzeczywistości, jakim tonem mówi wewnętrzny narrator, jakimi słowami opisuje obserwowane, co myśli i czuje tak naprawdę. 
Równie ciekawe obietnice wiązało się z tym pragnieniem działającym w drugą stronę. Gdyby tak ktoś mógł przejąć na chwilę kontrolę nad doświadczaniem mnie i zrozumieć to kim jestem, tak jak sam tego nie rozumiem. Zawsze spodziewałem się, że osoba, z którą wymieniłbym się na świadomości musiałaby się zapaść w sobie, a być może także rozpaść fizycznie pod wpływem beznadziei i bólu towarzyszącym byciu w mojej skórze.
To pragnienie jest dość ekstremalne – zarówno ekstremalnie egoistyczne, jak i ekstremalnie otwierające na kogoś drugiego.
To pragnienie nie może być zrealizowane z bardzo wielu przyczyn. Nie tylko jestem niedowiarkiem co do możliwości zbrojących się w coraz lepsze technologie nauk neurobiologicznych. Zamieniając się z kimś na świadomość, musielibyśmy przecież zostawić swoją ze sobą (to znaczy poza sobą – przenoszącym się do cudzej). Ewentualne doświadczenia bycia kim innym, nawet jeśli można by je wypracować będąc aktualnie w całości właśnie tym kim innym, nieodróżniającym bycia tym od żadnego innego stanu, zapadłyby również w pamięć (możliwe, że nie rozczytywalne) tego kogo innego i nie mogły powrócić do tego, kto z pragnieniem wybierał się do cudzej świadomości.

niedziela, 19 czerwca 2016

poza pustelnią razi słońce

Samotność i pustka stały się moim żywiołem Nie wiem, czy tego chciałem. Trochę prowokowałem, ale nie mogę powiedzieć, żeby była to w pełni moja zasługa ani w pełni moja wina. Faktem jest jednak, że to właśnie opuszczony przez wszystkich czuję się najbardziej sobą i właśnie taki stan pokrywa się z moim biograficznym pojęciem normalności.
Teraz gdy spotykam się z Tą niemal codziennie, a wczoraj nawet trzykrotnie, to czuję się dziwnie. Obserwuję swoje działania z jakiegoś nieco insomnicznego dystansu. Jedna sprawa to ta, że się rzeczywiście nie wysypiam, ale druga to ta, że faktycznie wszystko wydaje się niemożliwe-że-całkiem-prawdziwe.
Jeśli w moim liczącym prawie trzy dekady życiu pojawiało się szczęście, to zawsze było ono chwilowe. Były to eksplozje związane z określonymi wydarzeniami. Ewentualnie były to satysfakcje, jeśli utrzymujące się dłużej, to o łagodnym przebiegu. Nigdy nie zdarzył mi się taki stan stały, jak obecny, gdy od kilku tygodni czuję świetnie i bez względu na świadomość własnej marności. Nie wiem jak sobie z tym radzić i jak to traktować. Aż chce mi się przerwać, powiedzieć, że muszę odpocząć od radości i ekstaz, że potrzebuję trochę podusić się znów tym bezsensem, który jako jedyny mogę traktować jako swoją niezbywalną własność.
W całym tym stanie, który jest bez dwóch zdań (za to w dwóch słowach): nareszcie i pięknie, czuję się niepewnie. Sam nie wiem jak zareaguję na kolejne kontakty i kolejne zacieśnienia więzi.
Obawiam się, że mimo podobieństw, dla Tej stanem naturalnym jest właśnie znajdowanie się wśród ludzi i w relacjach z nimi i na poziomie zdroworozsądkowości, zwyczajności, korzystania z życia i świata. Jestem zauroczony tym, jak dba ona o podtrzymywanie mnie właśnie w takich stanach, ale jest mi dziwnie, gdy rozważam jako możliwe to, że właśnie w takich samych staraniach widzi ona moją największą zasługę dla niej.
Czy można przyznać, że dla zachowania siebie w swoim życiu potrzebuję czasami naderwać relację i pogrążyć się w dusznościach? Nie da się przecież z pustelnika zostać pełnoprawnym partnerem.

wtorek, 31 maja 2016

oskarżyć oskarżycieli

Prawica przedstawia mi się w ogóle jako przede wszystkim repertuar dyspozycyjnych oskarżeń i konstrukcji chłopców-do-bicia. Prawica oferuje głównie możliwość urośnięcia we własnym mniemaniu poprzez obrzucenie winą za cokolwiek by akurat nie stanowiło problemu jakąś dowolnie wybraną grupę lub osobę. Pozwala wyżyć się na drzazgach w cudzych oczach i zapomnieć o belce we własnym. Mami obietnicami przebudowy świata, w ten sposób, że jakkolwiek zdefiniowani „my” staniemy się po wsze czasy wyniesioną ponad resztę arystokracją, a dowolni „oni” wypełnią rolę przeznaczonych do unicestwienia pozbawionych wolności i praw człowieka podludzi, ponieważ właśnie tak od zawsze jednym i drugim się należało.
Prawica chyba nigdy nie uwolni się od frustrackiego zapału wykluczania i im bardziej podszytej strachem oraz niepewnością, tym większej megalomanii.

niedziela, 29 maja 2016

obramowanie

Nieszczególnie poważam fenomenologię, ale często, gdy się do czegoś zabieram, mam skłonność do zawieszania swoich (tym bardziej cudzych) sądów i wiedzy. Zabieram się wtedy do sprawy całkowicie od początku. Staram się odciąć od banalnych porad, przesądów i zmurszałych tradycji. Przygrywa temu kult prawdy, odpowiedzialności, kreatywności, perfekcjonizmu, ale tez indywidualizmu. To co robię powinno być trafne, właściwe, sprawiedliwe, nowatorskie, spełnione i moje.
Jak w tych okolicznościach zrobić kanapkę?
To największy z banałów, jaki można powiedzieć w zakresie nauk społecznych – nie robimy nigdy nic od nowa, a zazwyczaj to co robimy jest sprawne, skuteczne i akceptowalne głównie dzięki temu, że jest powtórzeniem lub tylko delikatnym przetworzeniem.
Na każde pytanie można trafnie odpowiedzieć stwierdzeniem: „jest wiele możliwości”.
Z wielu możliwości bardzo trudno jest wybrać najlepszą, ale niewybieranie żadnej rzadko jest z najlepszą równoznaczne. Żeby zdecydować się na jakąś możliwość w sposób świadomy (a więc nie zupełnie losowy i nie zupełnie naśladowczy), trzeba nieraz skomplikowanych i nie do końca wiarygodnych kalkulacji. Dlatego wszyscy wprowadzamy do swojego myślenia ograniczenia i to jeszcze rzadziej czynimy w sposób świadomy. Osobiście zwracam na to uwagę. Dlatego zdarza się, że więcej czasu spędzam na obramowaniu problemu podług wartości, możliwości, oczekiwań, koniunktur, filozofii, lojalności (i etc. bo jest wiele możliwości) niż na jego rozwiązaniu w uświadomionych już ramach.

sobota, 28 maja 2016

otwarcie

Potrzeba było tak mało czasu, żebym nie potrafił już dłużej myśleć o sobie jako tylko o sobie samym. Mimo kilkudziesięciu lat samotności (chyba że przesadzam tym totalizmem), gdy tylko zbliżyłem się do tej, którą roboczo nazwijmy Tą, czuję się już teraz dwucieleśnie; co oznacza oczywiście to samo co dwuumyślnie. Nie potrafię obecnie pomyśleć siebie bez związku z Tą.
Odbiera mi to zarazem umiejętność pisania. Nie mogąc na poważnie wierzyć, że wcześniej pisałem tego bloga do kogoś, pisałem go od początku głównie do siebie samego. Teraz właściwie już nie ma mnie samego. Jestem porażony czuciem się nie-sam. Blog traciłby w ten sposób swojego zwyczajowego odbiorcę. Kwestia nadawcy komplikuje się jeszcze bardziej. Bo czy jest jeszcze Leon? Czy ma on prawo pisać wciąż pod tym imieniem i pod tym tytułem, który całemu przedsięwzięciu tak słusznie nadał już cztery lata temu?
Nigdy nie wiedziałem kim jestem, ale wiedziałem przynajmniej jak bardzo mój świat jest zawężony. Teraz nie wiem kim jestem z powodu rozszerzenia własnej obecności składającego się z absolutnego otwierania się na Tą oraz przyjmowania jej istnienia jako niezbędnego dla uzyskania w moim sensu i celu.
Dowodem egzemplifikującym to, o czym piszę jest pewnie to, że piszę to tylko wtórnie, po tym jak Tej już to powiedziałem.

sobota, 7 maja 2016

szczupli mają bliżej do świata

Ciało okazuje się dość ważne. Zawsze było ważne, choć w pewnych czasach próbowano je separować od człowieczeństwa i lekceważyć. Od kilkudziesięciu lat stało się znów przedmiotem coraz mniej skrywanych fetyszy. Jednym z fetyszy jest ciała trenowanie. Za nim idzie wymaganie od ciał cudzych (a zwłaszcza potencjalnie bliskich) wytrenowania. W toku pisania tego bloga nieraz udowadniałem, że wybór jest iluzją, a starania zawsze ograniczone. Ciało jest wyraźnym, bo materialnym przykładem na to, jak niedobrowolnie jesteśmy stworzeni i pozostawieni sobie właśnie takimi.  (kontrargumentów wobec rozkrzyczanych, roześmianych, rozwymagających trenerów, którzy każde odstępstwo od ferowanej przez nich normy lubią kwalifikować jako słabość wymienić można wiele, choćby: krótkowzrocznych, głuchoniemych, cukrzyków, porażonych, sparaliżowanych, niskich, astmatyków, garbatych) Widać będzie w następujących słowach jak bardzo oddaliłem się już od doktoranctwa albo w ogóle od dyscypliny logicznej. Teoria będzie niedorzeczna, ale opisane w niej skutki są realne, bo właśnie ich doświadczenie prowokuje mnie do ośmieszenia się koncepcją. Jako na nawet niezależnie od biedy szczupłego, rzeczywistość wpływa na mnie bardziej niż na tych o bardziej rozległych korpusach. Moje wnętrza bliżej graniczą z zewnętrzem, toteż obydwa mają więcej okazji do wzajemnych wymian. Gdy przez świat przechodzę, to nie rozgarniam go swoim ciałem, lecz bardziej jestem przez świat w każdym ruchu przeszywany.  Nie mam okazji do motywowanej cieleśnie arogancji. Nie bujam się, nie konfrontuję zawadiacko na bary, nie gram słonia w składzie porcelany, nie zaburzam cudzych intymnych dystansów ani nie staram się imponować samą własną objętością.  To ciało, które mi urosło zmusza mnie do większego szacunku wobec otoczenia i do rozwagi w ustawianiu ciała w określonych miejscach. Mając je na znane mi już sposoby zawodne, muszę je trochę bardziej oszczędzać. Nie mogę lekceważyć wszystkich możliwości i zakładać, że ostatecznie jakoś się przez nie przebiję lub przyciągnę swoją grawitacją co trzeba. W szczupłości muszę mieć plany i ograniczenia. Muszę po licznych próbach zdawać sobie sprawę z wrażliwości takiego wystawienia na rzeczywistość, a także zmagać się z jego skutkami, w tym również skutkami typowo wewnętrznymi.

sobota, 30 kwietnia 2016

potyczka pisma i mowy o prawdę

Czy prawdę mówimy raczej mówiąc czy raczej pisząc?
Jeśli chce się być szczerym i pewnym, nie można się przecież narażać na wybicia z rytmu, gafy i zapomnienia grożące konstruowanej ad hoc ustnej wypowiedzi. Jeśli chce się zawrzeć wszystko, co trzeba i z odpowiednią mocą, to nie można inaczej niż zrobić to z namysłem i końcową ewaluacją wymowy.
Jednak jeśli wciąż chce się być szczerym i pewnym, to przecież nie można pozwolić tej chęci aby dawkowała się w czasie potrzebnym na skroplenie liter na nośnik, bo straci afektywny impet. Grozi to popadnięciem w lawirowanie i przejście do niepewności, o której ciężko powiedzieć czy wywołuje ją to, co źródłem pisania, czy sama trudność pisania tego ważnego.
Pisze się zawsze samotnie, więc pisząc prawdę, trzeba to zrobić bezkompromisowo i poddać się całej prawdzie, wolnej od sytuacyjnych barier i barierek. Z drugiej strony mówiąc prawdę, można ją przekazać wraz z głosem, wzrokiem i ciałem, bo w końcu prawda tego świata powinna być multimedialna.

niedziela, 24 kwietnia 2016

jak nie tonąć?

Wszystkie moje społeczno-emocjonalne zwichrowania, nad którymi tu lamentuję da się czasem uciszyć. Rutyna korpoklepacza, którą z pewnym trudem osiągnąłem pozwalała na co dzień zapominać o zmarnowanym życiu. Od potępień ze strony traktowanych wciąż idealistycznie abstraktów takich jak wartości, normy i utopie da się jeszcze (choć nie bez skazy dla sumienia i nie bez smutnych konsekwencji dla świata) uchylić i odwrócić wzrok. Jednak teraz, gdy wszystkie moje marzenia, chęci i siły ukierunkowały się na fenomen w postaci pewnej najbardziej fenomenalnej postaci, to każdy mój niedostatek pojawia się przede mną na powrót wyraźniej. Wszystko, co dzieli mnie od ideału w zasobach i w praktykach, boleśnie ugniata mnie teraz od środka. Każde niedociągnięcie do maksymalnej wersji roztrząsa mną i pozbawia równowagi. Każda niewykorzystana szansa rzuca mną w kierunku rozpaczy. Każde pragnienie, co nie znalazło ujścia doprowadza nieomal do paniki. Wyłaniające się z pamięci własne przeszłe porażki odbierają odwagę do kształtowania przyszłości tak ważnego bytu jak ewentualnie już-nie-tylko-ja.
Znowu z powodu nieumiejętności utrzymywania pełni szczęścia tej, która daje mi tyle szczęścia, zwichrowany ja próbuje odebrać mi upoważnienie do dalszych starań o te szczęścia. Wydaje się jednak, że to tylko te starania mogą mnie naprostować i pozwolić dawać szczęście. Wysuszony, spragniony i dotychczas niepływający, nie ważne jak nieprzygotowany na tą próbę, nie mam już innego wyjścia niż rzucić się w głęboką wodę (w dodatku akurat w trakcie trwania powodzi). Obym tylko w razie niepowodzenia tylko swój własny łeb położył na dnie.

sobota, 16 kwietnia 2016

zawrotne tempo i zawrócna głowa

W ciągu ostatnich trzech dni wydarzyło się u mnie tyle, że wystarczyłoby za cały rok.
Bywały rzeczywiście takie lata w moim życiu, w których działo się mniej niż w ciągu tych kilkudziesięciu godzin.
Powiem tylko dla przykładu, że w ciągu dwóch dni dostałem dwie podwyżki (może również awans, nie jest to jasne), ale i tak nie wiem czy nie rzucę obecnej firmy dla innej. W pracy działo się jeszcze więcej, ale to wszystko i tak błahostka w zestawieniu z tym, czego opis jest zarezerwowany dla tej, do której zdzieram się ostatnio pisarsko zamiast tego bloga.
Te historie nie byłyby jednak z mojego życia, gdyby nie były dziwacznie skomplikowane.
Mimo wielkich spraw, zupełnie nie wiem na czym stoję. Satysfakcja korpoludzika i szczęście nareszcie na chwilę bardziej człowieka mieszają się z utrapieniami i nie dają żadnej pewności.

niedziela, 10 kwietnia 2016

wiedzieć a walczyć

Ludzie są w większości niezadowoleni.
Często mają do tego prawo.
Całkiem wielu życie się nie udało, a przynajmniej nie udało się tak, jak o tym marzyli lub jak wyobrażali sobie, że udanie się będzie wyglądało.
Od kiedy powstały tak ukształtowane dwa bieguny sposobów zarządzania ludzkimi emocjami co do spraw społecznych, lewica stara się wytłumaczyć strukturalne źródła niepowodzeń, a prawica wskazać kozła ofiarnego.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

sposób na zatuszowanie życia

Przy wszystkich szyderstwach, cynizmach i ironizowaniach, z którymi musieliśmy się zderzyć, których musieliśmy się nauczyć i przyzwyczailiśmy się za nimi skrywać, prawdziwym wyzwaniem jest powiedzieć cokolwiek naprawdę z siebie.
Możliwe, że już mówiłem o tym moim emocjonalnym zwichrowaniu. Gdy dzieję we mnie coś ważnego lub obok mnie dzieje się coś ważnego w związku z kimś dla mnie ważnym, to zamiast dostosować się do sytuacji i okazać to, co jest, ja zazwyczaj zastępuję wszystkie gamy emocji śmiechem. To jest rozbrajające, a najgorzej, że rozbraja ostatecznie moje marzenia – nawet te, co bywają realne.
Śmiech to u nas w ogóle taka przykrywka. Komunikat, że niby wszystko w porządku, że nic mnie nie dotyka, po prostu jestem trochę rozbawiony. Śmiech ma potwierdzić normalność sytuacji. Śmiech jest pożyteczny, gdy może rozbroić agresję, napięcie, czy przypadkową niezręczność. Jednak, gdy powinno już o coś chodzić, ze śmiechu należałoby się wycofać. A ja właśnie wtedy. Gdy przelewają się we mnie zbyt silne na skalę mojego zmarnowanego życia emocje, to szczęście z tego, że w końcu jednak coś się mi przydarza, tak mi uderza do głowy, że totalnie ogłupia i tylko śmiech ze mnie wychodzi.
Domyślam się, że to nie tylko ja i nie tylko śmiechem tuszuje się swoje naprawdy.
To niby nic trudnego – powiedzieć po prostu to, co się z nami dzieje.
To właśnie jednak najtrudniej – abstrahując na chwilę od niemożliwości zaokrąglenia poczuć targających nami poprzez granice ciała do słów wymyślonych przez naszych poprzedników w języku oraz od konieczności wiecznego konsultowania niuansów naszych definicji – zrobić to być może banalne i powtarzalne, według tego co się właśnie odczuwa i zamiast wszelkich gier w odbijanie piłeczki, markowanie ruchów, badanie grząskości terenu i różnych innych podchodów, zrzucić z siebie wszystkie maski i powiedzieć, że:
oto ja, stoję przed tobą i kocham cię

Piszę o tym przez to, że powinienem był to raz w życiu zrobić, zamiast o tym pisać.

wtorek, 22 marca 2016

kumulacje okoliczności

Gdy się uprę, zdarzają mi się takie zbiegi okoliczności, w jakie sam nigdy bym nie zdołał uwierzyć.
Powtarzają mi się we własnym życiu zasłyszane dopiero co od innych historie. Wpadam na ten tramwaj, osobę, piosenkę w radiu, książkę na półce, których właśnie w tym momencie potrzebowałem. Słyszę o doświadczeniach, które co do joty były moim udziałem. Czytam wiersze, jakie chciałbym napisać gdybym władał jakąkolwiek poezją. Budzę się rano mając na myśli coś, co nie ma sensu, ale nabierze go jeszcze tego samego dnia. Wypowiadam dokładnie to samo dopełnienie, co mój rozmówca. Wszędzie spotykam imię, miasto, dziedzinę, z którymi związana jest ta, o której myślę jeszcze wszędziej.
Zbieg okoliczności to najbardziej frapujący rodzaj napięcia między zupełnym przypadkiem a niczym innym jak przeznaczeniem.

niedziela, 13 marca 2016

oporność

Jednocześnie:
Chcę świat zmienić, bo denerwuje mnie jego zestalenie w jego dotychczasowej formie, w której toczy się bez refleksji i walcuje ludzi pozbawionych kapitałów, buty i szczęścia.
I chce mi się walczyć o to, żeby był bardziej stabilny i nie popadał nagle w ekstrema z powodu cynicznych manipulacji, szczucia, przekupstw.

To taki plazmowy wymiar rzeczywistości. Nie można jej dotknąć, aby planowo ukształtować według własnych planów czy wyobrażeń, bo każdy ruch skutkuje czymś nieoczekiwanym albo tylko krótkim zaburzeniem, po którym wszystko wraca do poprzedniego stanu.
A jednocześnie na tyle jest rozedrgana i ruchliwa, że zmienia się wciąż pod wpływem czynników nigdy nie w pełni rozpoznanych i niemożliwych do przewidzenia, czasem jakby według tylko sobie znanej zasady, która pozostawia nas bezradnie patrzących na nagłe wybuchy plazmowych języków lub wygaszanie całego zjawiska.

Nie tylko ja (i nie tylko na tym blogu) opieram się światu, ale też świat jest dla mnie oporny oraz opierać się muszę co raz próbom jego zmieniania na sposób partykularny i niszczycielski.
Szukając dopiero co kanałów dla rewolucji lub przynajmniej reformatorskich rewolucyjek, znalazłem się obecnie w konieczności konserwowania status quo przed konserwatywnymi rewolucjonistami (w dodatku ultraanachronicznymi i jakobinizującymi się z każdym dniem) (co i tak jest dlatego najlepszym, że najkrótszym, co można o nich powiedzieć)

środa, 9 marca 2016

améthystos

Patrzymy i widzimy, że to bez sensu, kupy się nie trzyma i bezczelnym jest zasad łamaniem. To zupełnie oczywiste, więc zostawiamy to w spokoju, choć z szmerem oburzenia na myśli.
Po chwili okazuje się, że siła bezczelna tak się rozpędziła, że zaczęła mieszać pojęciami sensu i kształtem zasad, a zagubieni i oportuniści przyłączyli się do niej, by z ekscytacją barbarzyńcy walić obecnie na lewo i prawo, gmatwać co mieliśmy wyprostowane i zaciemniać, co rozjaśnione.
Choć zasady świata pozostają niezmienne, pogląd nań jedyny możliwy, to traci on powszechny walor obowiązywania i wyznaczania celów.
Przez nieuwagę i (egoistyczno-bierną) satysfakcję z właściwego rozpoznania, można ocknąć się skonfrontowanym z masą nie podzielającą dążeń, doświadczeń ani lektur.
Praca włożona w dążące do wydobycia wewnętrznego piękna ametystu jego szlifowanie na nic się zdaje wobec ignoranta, który chce zrobić z dowolnego przedmiotu pięściak.

Świat stoi na repetycji.
Niestety oznacza to, że właśnie na repetycji, na podejmowaniu cyklicznej aktywności w jakimś kierunku – a nie na prawach, wartościach, normach, przyjaźni, tolerancji, postępie.
Nawet mimo niewymagającego dalszych przesłanek przekonania o tym, co dobre i czynienia warte, nie można przestać przekonywać siebie i innych o słusznościach i nie można przestać zdobywać się na to działania.
Widzimy wyraźnie, że ludzie nie dążą en gros do równowagi, równości, sprawiedliwości, nie starają o maksymalizację wspólnotowego dobrostanu. Łatwo dają się zwieść i dają w sobie obudzić egoistycznego megalomana, który z drogi po trupach nie ma chęci się cofnąć, nawet mimo recytowanych jednocześnie przypowieści i górnolotnych przykazać.
Jeśli kto nie idzie do przodu ten się cofa, to kto nie broni społeczeństwa, temu się społeczeństwo zawali, a jego uzna za rasę przeklętą.

niedziela, 6 marca 2016

po końcu historii, przed końcem świata

W ciągu niewielu miesięcy świat pokazał nam, że żyjemy w czasach smutnego regresu.
W polityce międzynarodowej i w politykach regionalnych rządzić zaczęły idee i praktyki, które po II wojnie światowej, a przynajmniej po upadku żelaznej kurtyny miały się już nie zdarzyć (choć nie powinny były się zdarzać od kiedy homo stał się sapiens).
W sferze publicznej mamy do czynienia z zupełnie chamskimi i złowróżbnymi przypadkami. I nie jest wcale rzeczą skrytą, że to się dzieje, ani nie jest rzeczą tajemną, jak to się dzieje, ani nie jest rzeczą skomplikowaną, że to wszystko jest pojebane.
Nie trzeba wchodzić na poziom filozoficznych parad, żeby to opisać. Wystarczy spojrzeć do podręczników, które powinniśmy byli przerobić będąc jeszcze nastolatkami i znajdziemy tam definicje wszystkich obecnie nękających nas i narzucających się jako jedynie słuszne rozwiązania jednoznacznych patologii.
Autorytaryzm, uprzedzenia, podstawowe błędy atrybucji, esencjalizacje, hołdowanie stereotypom (choćby najgłupszym), czarno-biały obraz świata, partykularyzm, niedopuszczanie informacji spoza światopoglądu, skrajny upór, podwójne standardy, megalomanie, ksenofobie, polaryzacje, bezrefleksyjność, odrzucanie odpowiedzialności, krótka pamięć, nawet totalna amnezja, naiwność, konformizm wobec ekstremizmów, uleganie pozorom, antyintelektualna brawura, cynizm, otwarta nienawiść, samozadowolenie z niepoprawności, łatwość agresji.
Wszystko to musi świadczyć o głupocie i złych intencjach, a w sumie zdradza też wyraźne skłonności autodestrukcyjne. Jeszcze niedawno byłoby wstydem nawet przed sobą samym o czymś takim pomyśleć. A teraz – wypowiadane jest coraz częściej na głos i to z zawadiackim uśmiechem, a nawet domaganiem się absolutnego uznania.
Czy ktoś ma wątpliwości, że to wszystko przypomina autarkizmy, izolacjonizmy, totalitaryzmy, rasizmy oraz iluzje, mocarstwowości i eskalacje wrogości zaawansowanych lat 30. XX wieku?
Orban, Erdogan, ISIS, Putin, Kaczyński ze świtą, Le Pen, Trump i wszyscy im podobni – czy już na pierwszy rzut oka nie widać, że to oderwane od rzeczywistości i przez to dla rzeczywistości groźne oszołomy, które cynicznie naginają lub uśmiercają po kolei i bez mrugnięcia okiem standardy polityczne, dobre praktyki, zasady logiki, normy przyzwoitości, fakty historyczne – wszystko to, co przez lata z trudem budowano i dużym kosztem pielęgnowano? Skąd się nagle wzięły tysiące ich aparatczyków i miliony gorliwych zwolenników (raczej pożytecznych idiotów, czy raczej wyznawców?)? Dlaczego ludzie tak chętnie obracają w gruz dokonania poprzedzających ich pokoleń i skąd znajdują w tym tyle butnej uciechy?
Są stany, które można i warto naprawiać i ja też chciałem mimo wszystko opowiadać się po stronie reformatorów. Są jednak także stany wymykające się spod kontroli i logiki, stany lawinowe, których nie da się zatrzymać dorzecznością.
Wygląda na to, że milionom ludzi właśnie coś puściło. I to nie tylko nerwy ale przede wszystkim samodyscyplina i odpowiedzialność.

sobota, 5 marca 2016

powołanie do nieusatysfakcjonowania

Katolicy mają trudniej.
Przynajmniej ci, którzy swój katolicyzm traktują poważnie i zostali przez jego przypowieści i doktryny wychowani, zapoznać się musieli między innymi z pojęciem powołania.
Pojęcie to weszło oczywiście także do przemysłu kulturowego, ale tam działa na rzecz wytwarzania celebrytów i nie ma w nim tego transcendentnego wybraństwa i wypełniania absolutnego planu poprzez to kim się jest.
Katolików ukształtowanych jako katolików podpuszcza się, aby także swoje świeckie życia formowali na bazie woli, która w przeznaczonym momencie spłynie na nich w światłości, a dzięki swojemu pochodzeniu od Absolutu, nieść będzie w sobie także znamiona absolutnej pewności, oczywistości i konieczności. W chwili, w której Bóg powołuje, wszystko musi się rozjaśnić. Dopóki są wątpliwości, nie warto się ostatecznie starać.
Katolicyzm ma w tym miejscu wciąż więcej z manicheizmu niż z egzystencjalizmu i postmodernizmu. Także w tym miejscu anachronizm wytwarza nieprzystosowanie.
W świecie tak płynnym jak nasz, oczekiwanie powołaniowej jasności to autodestrukcyjna naiwność.

piątek, 4 marca 2016

zmartwychwstanie nastoletniego romantyka

Czy da się jeszcze mieć obsesje w wieku lat tylu, ile mam, a nie mam przecież obiektywnie rzecz biorąc mało?
Czy da się wciąż czerwienić wobec, a nawet na myśl? Czy na widok serce może nadal dudnić i przyspieszać przepływ przez ciało krwi, aby spowolnić czas i wydłużyć spotkanie. Czy widzenie może znowu być nerwowym spoglądaniem ukradkiem? Ze strachem, z niepewnością, z przemożnością?
Czy można będąc już niemłodym frustratem, jeszcze raz rozpływać się pod tonem czyjegoś głosu? Pragnąć, aby wszystkie kwestie świata były wypowiadane tylko nim? Czy zadziałać znów może pragnienie, aby każdą wypowiedź zachować na zawsze w pamięci, ze względu na jej źródło? Czy każdą kreację można przyjmować za modelową i pozwalać jej rewolucjonizować swoje zebrane dotąd standardy? Czy da się znów zaznawać uczucia, w którym myśl właśnie o tej wygładza wszystkie zmarszczki na ciele i korze mózgowej, przenosząc wówczas do upierwotniającej błogości?
Czy minąwszy w swoim zurbanizowanym i zglobalizowanym życiu miliony twarzy, można znowu kontemplować w zadziwieniu każdy bez wyjątku szczegół jednej twarzy? Czy kształt kosmyka włosów wieńczącego to oblicze można znów nosić nieustannie przed oczyma i rozpoznawać w najbardziej nieoczekiwanych miejscach? Czy możliwym jest każdy gest odbierać jako niedoścignioność? Czy można w każdym kroku słyszeć subtelność ciężaru tego właśnie ciała i liczyć wciąż na jego ukazanie się? Czy można chcieć obejmować powietrze, w którym ciało to jest zanurzone? Czy można śnić o kimś z taką oczywistością?
Jak to się stało, że mogę zachwycać się tak nieostrożnie?

poniedziałek, 29 lutego 2016

cytuję dla przypomnienia

Może i metafora oklepana, ale coś nadal mówi, niezależnie od tego z jakimi szczurami, lemingami czy owcami nie/chcecie się zadawać lub nimi się stawać.

sobota, 27 lutego 2016

duma-nie

Duma jest poczuciem zgubnym.
Na pewno jest takim w tych przypadkach, w których ludzie definiują dumę jako wynikającą nie z żadnych osiągnięć, ale z własnego roszczenia do posiadania określonej natury.
Im mniej zasług (a nawet własnego wpływu) tym bardziej dumnie się ze swoją dumą obnoszą i tym głośniej ogłaszają jej odczuwanie.
Dumę odczuwa się często z powodu przykrojenia się do jakiegoś formatu, przyjęcia zestawu związanych z nim cech oraz z wykonywania czynności wynikających z wyobrażenia o roli.
To duma z konformizmu, z własnej bezwolności wobec tego w czym się siebie znalazło.
Czując dumę, ludzie przestają myśleć. Albo to duma jest warunkowana bezmyślnością.
Duma oznacza lub zapowiada często coś bzdurno-groźnego.
Chłopcy z waszej dzielnicy czują się dumni z tego, że są kibolami jednego z tysięcy klubów sportowych, więc bez wahania wyklną każdego kogo skojarzą z nieprzyjaznymi im klubami i obijając mu mordę bez powodu, poczują jeszcze większą dumę (podobnie jeśli to oni wyłapią wpierdol, bo zinterpretują to jako martyrologię za ten klub z ich mieściny).
Jedynie słusznie pobożni katolicy nie wiedzą nic o innych religiach, ale fakt, że ich przodkowie zanieśli ich do chrztu i zaprowadzili do komunii napawa ich taką dumą, że nie czują się zmuszeni przejmować żadnymi przykazaniami, bo nawet gdy je wobec innych gwałcą, to z dumą z tego, że pokazali tym bezbożnikom (choćby nawet wierzącym w te same świętości) ich miejsce.
Uczucie dumy jest równoznaczne ze spoczęciem na (zazwyczaj właśnie wcale nie zasłużonych) laurach. Ktoś stwierdza, że jest Polakiem/Niemcem/Słoweńcem i czuje się z tego dumny. Z czego? – najczęściej z tego, że deklaracyjnie wpisał się w zbiorowość, choć nie ma zamiaru wyciągać z przynależności do niej żadnych szczególnych wniosków, a zwłaszcza zobowiązań, ani za wiele o tej zbiorowości wiedzieć. Za to każde twierdzenie o tych w danym przypadku Urugwajczykach/Chińczykach/Pakistańczykach będzie od tej pory odnosił bezpośrednio do siebie (także retrospektywnie i prospektywnie) i napadał na każdego, kto stwierdzi (słusznie czy niesłusznie) na ich temat coś krytycznego. Jeśli krytykującym okaże się przypadkiem ktoś o tej samej przynależności, to oskarży się go o zdradę narodu, obcą krew, czy bycie opłacanym przez zagraniczne spiski.
Duma to po prostu zamknięcie horyzontu. Duma to stwierdzenie, że jestem ukończony, bo poprzez to kim jestem wyrastam ponad resztę. Ta Reszta może tymczasem buty mi lizać, bo – cóż za hańba dla Reszty! – nie jest tym kim ja jestem.
Być dumnym to o tyle beztrosko, co butnie nie wiedzieć, jak głęboko nic się nie wie i jak byle kim się jest.

niedziela, 21 lutego 2016

1405 m n.p.m

Moim największym sukcesem jest to, że zmarnowałem życie.
Udało mi się nie stać zmotywowanym, wiedzącym czego chce i twardo stąpającym po ziemi średniakiem bez znaczenia. Zostałem kimś bez znaczenia po swojemu.
Czy to nie wystarczająco piękne?

Zapewne to nadal nie unikalne. Na dobrą sprawę jestem całkiem przekonany, że już niejedni przede mną w podobny sposób filozoficznie przehulałi sobie życie i strawili w niekończących się sprawdzianach na prawdę i dobro wszystkie swoje marzenia i tożsamości. 
Nie myślcie, że to łatwe, nawet jeśli może wydawać się proste. 
Zmarnowanie życia przyszło mi kosztem wielkiego zacięcia, konsekwencji i (czy okaże się, że przede wszystkim?) wyrzeczeń. 

Jak mógłbym z tego stanu zmienić się i nagle zacząć odgrywać sprawnego, zgrabnego, wesolutkiego? 
Pewnie gdybym to zrobił zamiast tego, co mi się poprzydarzało i poudawało, to robiłbym z przyjemnością. 
Jak jednak, teraz, ze swoich Bieszczad miałbym nagle zlecieć, zapomnieć widoki i doświadczenia, po to aby podążyć z gawiedzią na Giewont lub Gubałówkę i krzyczeć wokół, że Tatry są najpiękniejsze i najwyższe na świecie?
Podobno gdy się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Ponieważ sam niewiele mam, to wiem, że nie tyle lubi się, co trzyma się kurczowo. Bo jak puścić się tego jedynego, czego się wprawdzie nie lubi, ale przynajmniej się ma? 
Czy wszyscy musimy przestawić się na marzenie o zostaniu kimśtam (zazwyczaj pustoszejącą z czasem figurką, choć wystawowo polakierowaną), zamiast chcieć pozostać po prostu sobą w formie swojej i nie wstydzącej się szarawości?

wtorek, 16 lutego 2016

społeczna filozofia nieudacznictwa

Poprzednią myśl rozwinąć mógłbym na podstawie kolejnego kawałka autobiografii.

Zabrnąłem być może za daleko w moim droczeniu się z korpoznajomymi.
Ponieważ nawet open space'y są częściowo ułożoną i pozamykaną przestrzenią, głównym forum i wybiegiem są w korpo przestrzenie związane ze wspólnym spożywaniem posiłków. To właśnie one stały się w efekcie areną moich prowokacji.
Najbardziej rozpoznawalną (bo oferującą dość dużą dozę skandaliczności) domeną mojego luncho-gotowania stały się parówki. Choć zdarzało mi się odstępować od norm na różne inne sposoby (przez pewien czas utożsamiano mnie z burakami, ale mimo że wciąż dość tanie i zgrzebne, od kiedy zbyt dużo osób in-korpo-rowało je do własnego menu, używam ich już rzadziej), to w tym tygodniu zaokrąglono mnie do miana tego, co zawsze je parówki (choć w tym tygodniu ich nie jadłem i w ogóle wcale nawet nie co tydzień je jadam). Tak grałem wizerunkiem nieudacznika, że w oczach niektórych zgasła dla mnie wyrozumiałość. Niezależnie od tego, jak potoczy się dalej historia moich parówkowych wyzwań, chciałbym zadeklarować się co do ogólnej strategii, jaka stoi między innymi za nimi.

Nieudacznictwo to dobry sposób buntu.
Gdy oczekują od nas spełniania wymagań, dorównywania do poziomu, podążania za peletonem*, to nieudacznictwo jest względnie uprzejmą i legalną formą odmowy uczestniczenia.
*Spełnianie wymagań to na przykład włączenie siebie w tresurę, dawniej sterowaną kijem i marchewką, obecnie statusami, miłymi słówkami i benefitami. Dorównywanie do poziomu to nakaz urawniłówkowy, który sprawić ma, że wszyscy będziemy chodzić jak zegarki. Podążanie za peletonem, a tym bardziej jazda w nim to najlepsza metoda na niezastanawianie się nad tym kto wyznacza kierunek i nadaje tempo. 
 
Bunt jako pełen przemocy gwałtowny zryw zdarza się częściej na obrazach niż w rzeczywistości, bo tutaj przyjmuje raczej formy codzienne, słabo dostrzegalne i bez dobrej woli nieraz nierozpoznawalne.
Zawsze dziwiły nas strajki głodowe. W końcu to bunt przeciw komuś wymierzony we własne ciało. To jednak właśnie ten omawiany tu rodzaj buntu – bunt poprzez odmowę, w tym przypadku w dość brutalnej jak na ten rodzaj działania formie.
Odmowa to właściwie bunt pacyfistyczny. Bunt tych, którzy zerwać chcą ze swoją krzywdą, jednak bez krzywdzenia kogokolwiek innego. Bunt, który kombinuje jak może, aby nie odpłacać pięknym za nadobne, by uciec od logiki wendety. Bunt marzycieli, śniących o przyszłości, w której nikt od miecza nie ginie, bo nikt już mieczem nie wojuje.
Odmowa to zazwyczaj także bunt słabych – tych, których założenia systemów wykluczają, bo systemy zazwyczaj buduje się na krystalizacji jakiejś siły jako zasady hierarchicznej.

Co więc robi w końcu w zarysowanej dziedzinie nieudacznik? Odmawiając celowania w tych samych grach i celowania w te same wzorce, odmawia im powszechności obowiązywania. Wskazuje, że zasady i marzenia nie są ograniczone do tych aktualnie przykazanych lub aktualnie modnych. Stara się nie czerpiąc korzyści z najnowszego szyku, istnieć równie niezmiennie i stąpać po ziemi w sposób możliwie sympatyczny. Wskazywać, że to co dzieje się aktualnie jest tylko pojedynczym wariantem i tylko jedną wiązką historii. Nie obrażając cudzych dążeń i tożsamości, nieudacznik próbuje zapytać, czy są aby pewni tych swoich? Stara się własną praktyką pokazać alternatywność, która jest radykalna właśnie poprzez zrzeczenie się spełniania poprawnych pragnień.

Nieudacznik buntuje się poprzez przekazanie tym dzierżącym palmę pierwszeństwa lub usilnie do niej dążącym wszystkich dostępnych w danym systemie prerogatyw, po to by odartym ze znamion według tego systemu sukcesu stanąć przed nimi i zapytać, czy to właśnie tego chcieli i skoro oto wygrali i wygrywają w tej opanowanej przez nich grze, to co to właściwie znaczy i co teraz. Nieudacznik to ten, kto napadnięty przemocą, wsadza ręce w kieszenie i mówi: 'no dalej!'.

piątek, 12 lutego 2016

pod kamieniami leży szkło

Czy łatwiej jest w końcu sprawnie nabyć umiejętności wymagane przez tak zwaną normalność, czy świadomie się przed nią obronić i mądrze zdystansować?

niedziela, 31 stycznia 2016

trudniejsze słowa

Nazwanie po imieniu afirmacji, stygmatyzacji, czy penalizacji czasami drażni i rodzi nieporozumienia. Każe się nam czasami używać w zamian słów i nastawień bardziej przyziemnych. Wyśmiewa się zintelektualizowanie tych powyższych.
Mówiąc o sprawach ważnych, trzeba je najpierw w jakiś sposób de-banalizować. O to tu chodzi, żeby wskazać kulturową, społeczną i polityczną siłę opisywanych w ten sposób zabiegów.
Trzymanie się języka potocznego razem z jego frazeologią i przysłowiami pozostawiłoby nas na zawsze w przekonaniu „nic się nie stało” oraz „tak już jest”.
Żeby w ogóle dostrzec co się stało i jak jest, trzeba zmienić perspektywę. A do tego potrzeba także języka, który odklei nas od tego lunatycznego obserwowania rzeczywistości, w którym wszystko można przeoczyć potraktowawszy z przyzwyczajenia jako naturalne, konieczne i zwyczajne.
Szyderstwo nie jest tylko kwestią komizmu.
Dystynkcje są wszędzie.
Przemoc jest codziennie.
Zawsze jest też możliwość zrobienia czegoś dobrego, czego znaczenie przekracza sam obraz ruchu, brzmienie słowa oraz możliwość ich opisania pojęciem wyuczonym z pierwszych czytanek. 

sobota, 30 stycznia 2016

czuły wyłącznik

Rządzi mną taki mechanizm, że gdy coś mnie oburzy, czy osłupi, to odechciewa mi się naraz wszystkiego. 
Gdy ktoś łamie zasady gry, to nie staram się odbić piłeczki, tylko oddaję walkowera i myślę już tylko o znalezieniu sobie innego sportu.

przetargi damsko-męskie

Do najsłabszych tekstów na tym blogu zaliczają się zdecydowanie te narzekania, które wynikają z moich niepowodzeń z kobietami.
Porażką współczesnej miłości (a w następstwie moich niektórych niepowodzeń) jest z całą pewnością strategia, którą określić trzeba strategią przetargową.
Zdaje się, że jest to strategia nierzadka i z pewnością nie tylko mnie irytująca.
Polega najwyraźniej na dzieleniu się z możliwie dużą liczbą osób swoimi zachciankami, wyrażonymi raz jako brak, raz jako potrzeba, a innym razem wyraźnie jako rzucone wyzwanie.
Po tym nastąpić ma prawdopodobnie oczekiwanie na oferty zaspokojenia, a najlepiej na gotowe już dary.
Kto lepiej, kto zmyślniej, kto więcej – ten rękę otrzyma. Albo zostanie umieszczony na pierwszym miejscu w kolejce do czasu, aż kolejny pretendent nie szarpnie się bardziej.
Relacja staje się być może nigdy nie zamykającym się przetargiem, który ogłasza w gruncie rzeczy: „Kimkolwiek jesteś, oto czym mógłbyś zdobyć moje względy [np. Mam obecnie w szafie miejsce na nowe spodnie]. Postaraj się”.

niedziela, 24 stycznia 2016

Z as integer

Kobieta zmienną jest.
Każdy de facto jest zmienną.
Nie można jednak uczepiać się tego przysłowia i głównym atrybutem swojej kobiecości czynić nieprzewidywalność, czy jakąś usilną kapryśność.

sobota, 16 stycznia 2016

cytuję o oczywistości krwi czystości


"I tak ze wszsytkich ludów pomieszania
Różnomaścisty Anglik się wyłania;
Śród bitw zajadłych, żądz nieokiełznanych,
Ze Szkotem Bryt się zadał malowany.
Miot ich skundlony, uniżony sługa,
Przyprzągł jałówki do rzymskiego pługa;
Za czym hybrydy półkrwiste powstały,
Bez nazwy, mowy, plemienia i chwały.
Krew ich gorąca w lędźwiach się burzyła,
Wnet się z krwią saską i duńską złączyła.
Ich niecne córki, jako ich przodkowie,
Wszelkie narody gościły w alkowie;
I tak krew w żyłach podłego plemienia
W krew przenajczystszą Anglików się zmienia"


Daniel Defoe, The True-Born Englishmen, 
przeł. Dorota Kozińska
za: Benedict Anderson, Wspólnoty wyobrażone, Rozważania o źródłach i rozprzestrzenianiu się nacjonalizmu, Warsyawa 1997.

środa, 13 stycznia 2016

chorobliwa pedagogika

Ludzie młodzi szczególnie często zachowują się jak ci niesforni pacjenci, którzy chcą udowodnić lekarzom, że nie dadzą rady ich wyleczyć, a jednocześnie starają się skupić na sobie całą uwagę uleczania.
Zachowują się tak, jakby to tylko szpitalom, szkołom, instytucjom, autorytetom miało zależeć na ich uformowaniu i jakby one wszystkie były do tego na śmierć i życie zobowiązane.
Niesforni pacjenci jako swoją postawę przyjmują buntownicze igranie ze swoimi opiekunami. Wymagają pełnego zaangażowania po to, by móc je odrzucić i szyderczo zawieść.
Chcą zostać uleczeni, ale z przekonaniem, że to oni byli jego właściwą siłą sprawczą. Chcą odnieść korzyść z każdego zabiegu medycznego, ale bez angażowania się weń. Chcą skumulować siły medycyny w swoim nieodkrytym jeszcze przez medyków organie, który po tym jak udowodni lekarzom ich niemoc, uleczy organizm i z dumą zaprezentuje, że to chory cały czas trzymał rękę na pulsie.
Być może nawet niesforni pacjenci sądzą, że to oni są zdrowi, a lekarze są chorzy i trzeba ich przeciągnąć na swoją stronę, nawet jeśli na myśl o świecie bez szpitali ogania jakiś nieokreślony lęk.