W przeciągu można się przeziębić,
a w ciągu ostatniego ponad miesiąca leciałem dziesięcioma samolotami, byłem w
czterech krajach, wliczając Polskę, a odliczając Niemcy, w których tylko się
przesiadałem, miast odwiedziłem piętnaście – znów odliczając przesiadki, dłoni
ściskałem kilkadziesiąt, dziwnych rzeczy jadłem wiele, byłem na pierwszych w
dorosłym życiu prawdziwych wakacjach, dostałem bardzo aprobujący prezent, a
wymieniam tu tylko dość losowe sprawy.
Oskarża się mnie, że jestem
karierowicz i, że dobrze się bawię. Sam też pomyślałbym: spływa na mnie wiele
radości.
Ciągle wraca do mnie jednak
to chore myśłenie, które nabyłem, a właściwie to, którym musiałem bronić swoją
spauperyzowaną tożsamość przez ostatnie lata. Przynależność klasowa chyba mi
się zmieniła, tak jak i moje położenie na wykresach powodzenia. Nadal jednak
bronię tamtego myślenia, tamtego siebie i wszystkich, którzy zajmują pozycje
deprywacji i wykluczenia. Nadal widząc bogactwo, widzę przede wszystkim biedę,
która je wspiera; na niekorzyść której ono istnieje.
Czasami owocuje to
sytuacjami, w których świadomie i spektaklowo (ale nigdy spektakularnie)
testuję granice przyzwolenia na beztroskę, konsumpcję, bezkrytycyzm. Czasami
robię to jednak nieświadomie, robię to wbrew woli, robię to impulsywnie, a może
właściwie regresywnie.
Raz ostatnio poszliśmy nie z
mojej inicjatywy, ale za moją zgodą i w gruncie rzeczy z chęcią towarzyszenia
na ciasto. Gdy już zobaczyłem, jakie są możliwości, chęci mi odeszły, a gdy
zamówiłem i dostałem na stół, poczułem okropny wstyd. Nie chciałem już tego jeść. Chciałem siedzieć tam z nią, ale nie potrafiłem skupić się na niczym, bo cały
czas myślałem o tych, którzy ciast nie jedzą, witamin nie jedzą, białek nie
jedzą, zdrowego ani ładnego nic nie jedzą, którzy nie mają możliwości ani wiedzy
wybierać co kupują, co mają, co myślą. Jak będąc dopiero co i
zasadniczo wciąż jednym z takich, mógłbym lansować się teraz, kosztować, delektować
się, rozsmakowywać, chwalić aromaty, składniki, kucharzy? Ciasto nie jest
nikomu potrzebne! Kto je je, drwi sobie z potrzeb i zasługuje na potępienie.
Siedziałem nad ciastem długo i łykałem żółć, aby znaleźć miejsce w żołądku. W
końcu, gdy nie patrzyła, rozmemłałem ciasto widelcem na talerzu i dopiero tą z
nienawiścią zniszczoną miazgę, zacząłem zagarniać do paszczy, ku ostatecznej utylizacji. Tymi działaniami i
myślami zepsułem nie tylko wieczór, ale też parę innych sytuacji. Choć ich
żałuję, to mam poczucie, że były sprawiedliwe.
Siedząc na firmowej kolacji zorganizowanej
w największej restauracji w rynku miasta, w którym nocowaliśmy, moje myśli
także nie krążyły wokół specjałów kulinarnej sztuki, ani regionalnej
rywalizacji lokali ani szyku sali i klientów ani tego, że ogólnie fajnie jest.
Słuchajc w oczekiwaniu na kolejną darmową porcję obojętnie mi czego (pozwolono
nam dzień wcześniej przejrzeć możliwości i wybrać swoje zamówienie, ale nie do
końca zrozumiałem nazwy tychże mozliwości, ani nie zapamiętałem które spośród
nich wybrałem) rozmów na temat ciekawych samochodów w posiadaniu moich
towarzyszy stołu, ich wypraw do dalekich krajów, ich kawowych rytuałów i
preferencji, ich teatralnych wojaży, danych personalnych i tytułów ludzi, z
którymi na codzień pracują, nie miałem tematu ani ochoty nawiązać do ogólnego
tonu. Nie udzielała mi się swoboda. Nawet jeśli szukałem w myślach możliwości
na uzyskanie wrażenia nie aż tak nietowarzyskiego, znajdowałem w myślach
jedynie układające się na różne strony pytanie o to, jak właściwie dają radę o
tym wszystkim rozmawiać, jak również siedzieć i spożywać podczas gdy wraz z tym
wszystkim, co robią i opowiadają, całe ich i nasze życie jest całkowicie
pozbawione sensu. Pytania nie zadałem, ale mam podejrzenie, że współbiesiadnicy
mieliby dla mnie w odpowiedzi mniej więej tyle, ile ja dla nich, gdy mowa była
o korzystaniu z nietypowych skrzyni biegów. Wzbraniam się jednak przed mianem
egzystencjalisty. Wydaje mi się, że jestem już raczej nihilistą.
Nocując w ostatnim z
płaconych ze służbowej kasy hotelowym pokoju myślałem głównie o tym, ile osób i
ile czasu, wraz z którym zdrowie, musi codziennie marnować na przepisowe
układanie pościeli, dokładanie niedobrych pojedynczo pakowanych herbat na
tacki, dolewanie szamponów do malutkich tubek, pranie raz użytych ręczników,
zaginanie w trójkącik ostatnich listków papieru toaletowego i spłukiwanie
wszystkich pozostawionych w brodziku lub wannie włosów. Przecież te prace są
zupełnie niepotrzebne i służą tylko usztucznianiu doznania ludzi, którzy
właśnie wydali najwyraźniej niepotrzebną im masę pieniędzy. Nie dość, ze typowy
wyzysk, to jeszcze czysty naddatek dla czystej próżności.