Mam ten niedźwiedzi, albo może nawet
wiewiórczy zwyczaj, że gdy liście spadną z drzew, to tristis est
anima mea i najchętniej odciąłbym się od rzeczywistości, zakopał
wśród liści, w ciemnym kącie jakiejś nory i przeczekał do
lepszych czasów bez żadnej konieczności zwracania się do
zewnątrz. Czuję, że nie powinienem się do niczego zabierać,
nikomu się pokazywać, do niczego dążyć. To czas pusty, wroga
rzeczywistość, wszystko na nic.
Nie musi to wynikać z żadnej natury
(to jedno z najczęściej esencjalizowanych pojęć). Kojarzę to
bardziej z pamięcią.
Moja pamięć jest uparta. Jest uparcie
słaba, uparcie oporna, nie przyjmuje zbyt wiele nowego i często
zapomina to, co z wysiłkiem starałem się umieścić w niej jako
potrzebne.
Wiemy, że dużo silniej od informacji
w pamięć wpisują się postawy. Moja pamięć nie potrafi pozbyć
się postawy zrezygnowania, rozczarowania i bezsilności. Zwłaszcza
gdy widzę zimę, tracę nad sobą władzę. Moja pamięć każe mi
powtarzać to, co w zimach mojego życia umęczyło mnie
najszczególniej. Bez artykułowania niczego szczególnego, bez
wywoływania żadnych szczególnych obrazów przeszłości, moje
działania stają się spowolnione, niechętne, a wszystko na co
natrafiam – równie nijakie. Szklana pogoda, sufit na wysokości
półtora metra, szare okulary, mokra papka zwiędniętych na brązowo
drobnych liści, brunatna ziemia przetykana suchymi badylami, snujący
się smog, tandetne świąteczne reklamy, skuleni zakapturzeni
ludzie, byle do domu, byle do jutra, byle do wiosny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz