Jakżeż denerwuje mnie, że wszystko wciąż zaczyna się i kończy
tylko na mnie. Nawet jeśli coś do mnie dociera, to tylko ja jestem
tego świadkiem, a jeśli coś ze mnie wychodzi, to jak kamień w
wodę, bez skutków, bez odpłaty, bez radości. Nie wierzę, że to
jest stan naturalny życia. Widzę wyraźnie, że to raczej mój
solipsyzm, którego sobie nawarzyłem wierząc, że jestem
niezależnym podmiotem, że samowystarczalność to objaw siły, że
jestem sam z siebie zdolny do wszystkiego. Nie wiem, na którym
etapie pojawia się stwierdzenie, że ludzie to tylko problem (u mnie
pojawiło się chyba dużo dawniej), który w niczym nie pomaga. Jest
to w każdym razie nadużycie. Ludzie to raczej wyzwanie, niż
problem – przynoszą problemy, ale są też niezbędni do
podtrzymywania się razem ponad niektórymi innymi problemami. Mój
problem w tym, że nie ma już ludzi, o których mógłbym
powiedzieć, że coś z nimi dzielę. Chyba jedynie poza
przeszłością, tym najbardziej mętnym i bezwartościowym
kapitałem. Wśród doktorantów jestem głupkiem, wśród ludzi z
mojej dziedziny amatorem, w tym mieście wciąż jestem z zewnątrz,
wśród współmieszkańców akademika staruch ze mnie, wśród
rodziny odmieniec, co nawet wódki wspólnie się nie napije, wśród
większości znajomych moje zanurzenie w humanistyce jest zboczeniem,
wśród szczęśliwych jestem wciąż poszukującą aporii marudą,
wśród robiących kariery – pogubionym poszukiwaczem pewności, w
robocie jestem podrzędny, tymczasowy i nie tylko nie legitymuję się
formalnymi staraniami o bycie korporacyjnym szczurem, ale też ideowo
korporacyjnością gardzę, gdziekolwiek się znajdę czuję się
ponadto biedakiem – a wobec prawdziwych biedaków mam wyrzuty
sumienia, że i tak wiedzie mi się póki co jakoś. Na dobrą sprawę
w każdej sytuacji, w jakiej się znajdę, przytłacza mi ją zaraz
jakaś zawarta we mnie fundamentalna ułomność, która wyklucza
mnie z prawa do obecności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz