Miałem sen, nie tyle koszmar, co sen o stresie. Śniło mi się, że
robię coś karkołomnego. Wyjeżdżam do Ameryki. Muszę załatwić
tysiąc spraw. Nie zdążam. Mam jakieś problemy oficjalne. Jednak
wylatuję. Znajduję się w Stanach. Jestem w jakimś sklepie. Nie
potrafię nic w nim rozpoznać. Nie wiem co mam kupić. Nie wiem jak
posługiwać się pieniędzmi. Nie znam języka. Przy kasie czegoś
ode mnie wymagają, ale zupełnie nie rozumiem czego. Robię jakieś
zamieszanie. Chcą mnie zatrzymać. Z miejsca tęsknię, żałuję
wyjazdu, wypominam sobie brak przygotowania. Cały roztrzęsiony.
Wyzwanie ponad siły. Nie wiem co mam robić. Wiem, że nie dam sobie
rady. Pogubiony.
A potem budzę się, przecież w tej samej Ameryce, która mi się
śniła, ale budzę się już obojętnie, bez napięcia, bez strachu,
właściwie znudzony i co najwyżej zdenerwowany tym, że wstawać
muszę codziennie przed 5 rano. Wiem już, że nic tu specjalnego. Co
prawda trochę inaczej, ale w gruncie rzeczy tak samo, a przynajmniej na tyle podobnie, że przez samo bycie człowiekiem zawsze uda
się jakoś porozumieć, z kimkolwiek lub czymkolwiek bądź.
W tym śnie jednak widać, jak nawet po fakcie mały panikarz w moich wewnętrzach nie daje spokoju.
Podejrzewam jednak, że rzecz jest jeszcze bardziej uniwersalna.
Chodzi w niej o status, jaki się przypisuje pewnym bytom, a jest on
na tyle silny i emocjonujący, że żadne prawdy, fakty i weryfikacje
nie są w stanie zmienić go ani całkowicie pozbawić siły.
Bóg nawet u ateistów wywołuje drżenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz