Jeśli jeszcze nie wiecie o co chodzi,
to na pewno należycie do tych, którzy mają facebooka.
Prawdopodobnie dotarło do was stąd lub z owąd, że facebook was
wykorzystuje. Jako odbiorców reklam, jako ruch w interesie, jako
klientów własnych gadżetów, jako źródło (już chyba
nieprzetłumaczalnego) „kontentu”, jako mrówki, które drążą
swoje tunele w przestrzeni sześciu szklanych płaszczyzn i nie zdają
sobie sprawy z tego, że robią to ku uciesze właścicieli akwarium.
Oczywiście facebook ma trochę zalet i robi się coraz bardziej
przydatny, coraz bardziej wszechstronny, coraz bardziej potencjalny.
Używacie go więc, z korzyścią i z przyjemnością, ale i on was
używa.
Facebook to tylko wyrazisty i aktualny
przykład tego, co światowo nieuniknione.
Nie da się używać bez bycia używanym.
Idąc do kina na „Długie lufy i
głębokie dziury” (mam nadzieję, że nie powstał aż taki film)
nie tylko idziecie zabawić się na sensacyjnej komedii z dużą dozą
niedwuznacznej pikanterii. To, że płacicie pieniądze kinu, kino
dystrybutorom, a dystrybutorzy twórcom to tylko jedna sprawa. Po
drugie, trzecie i kolejne – bo nie będę przecież liczył, skoro
to akurat potraficie – wspieracie biznes głupkowatych filmów,
które traktują was i nas jak głupków, sprawiacie, że taki to
głupkowaty i ze sztampy robiony film bez polotu staje się sukcesem,
a prostackie z niego teksty określa się mianem kultowych, opowiada
się za i przed kulisami o milionach, które poszły do kin,
obejrzały, a które to miliony tworzycie wy właśnie, głupkowate
te wszystkie gagi i scenki wchłaniacie jako coś rzeczywistego,
przekształcając później we wspomnieniach, rozmowach i
porównaniach w coś dodatkowo możliwego lub pożądanego, a kolejni
ludzie zostają także za waszym pośrednictwem dotknięci
popularnością filmu i są przezeń ze wzajemnością używani.
Sprawa waszych wakacji nie kończy się
na błogim odpoczynku w ciepłym i cudownym miejscu. Swoim wyjazdem i
obecnością tam stajecie się ambasadorami miejsc.
Opowiadacie przecież o nich – od procesu planowania do sięgających
wstecz wspomnień, robicie i pokazujecie zdjęcia, przywozicie
pamiątki, kradniecie kamyki z plaż, polecacie lub odradzacie, ale
utrzymujecie wciąż te miejsca w obiegu celów do zaliczenia
i powracania. Te wyjazdy i opowieści nie pozostają też dla was
samych obojętne, bo chodzi może nawet przede wszystkim o
egzaltowanie się o postawę domagania się określonego stanu
paratropikalnej błogości pod znakiem all inclusive.
Nie da się jeść, niezależnie czy
wszystkożernie, wegetariańsko, wegańsko, czy frutariańsko, by nie
zostać ostatecznie samemu zjedzonym i rozłożonym.
Wasza praca nie jest tylko kwestią
zarobienia na życie, na kino, Kanary lub Międzyzdroje. Zawsze to
raczej pracownik jest dla firmy niż firma dla pracownika, nawet
jeśli nie powołamy się na przykłady najbardziej wyraźnego
wyzysku. Robiąc coś przez kilkaset godzin w miesiącu, wasze role
zaczynają wykorzystywać wasze ciała. Mechanik, księgowa,
nauczyciel, traktorzystka, budowlaniec, sekretarka stają się
waszymi habitusami, zza których nie widać już ludzi.
Nosząc takie, a nie inne fryzury lub
makijaże, ubierając się w takie a nie inne koszule, garsonki,
okulary, lakierki, czy biżuterie – poprzez to wszystko nie tylko
zyskujecie potwierdzenie statusu, do którego chcecie aspirować i
nie tylko kreujecie wrażenie takie, jakie chcecie w danym momencie
wywrzeć. Wszystkie maski przywierają do twarzy. Fryzury, ubiory,
mejkapy zdobywają was po kawałku i kolonizują, tak że stajecie
się nimi – a właściwie to one reprodukują się w was,
podmieniają was na siebie, jak te samolubne geny, dla których
jesteście tylko wehikułami.