niedziela, 8 listopada 2015

dyscypliny niezdyscyplinowania

Mieszkając ponownie w akademiku (chociaż w mieszkaniu, w któym wynajmowałem przez wakacje pokój nie było za bardzo inaczej) znowu muszę zmagać się z problemami, jakie ludzie mają ze sobą, przez które wszyscy mają problemy z nimi. Chodzi mi tu o te ogólne objawy braku podstawowej dyscypliny.
Ludzie nie tylko nie opuszczają po sobie klapy (co byłoby idealnym rozwiązaniem i najbardziej neutralnym w takim koedukacyjnym miejscu), ale mają problem z tym, żeby wyczyścić po sobie muszlę, a nawet spuścić wodę. Nie żartuję – w połowie przypadków korzystania tu z toalety natrafiam na kiszące się w kiblu mocz/papier/gówno.
Jak mogę cokolwiek osiągać, gdy cały czas ktoś mnie na powrót sprowadza do poziomu roztrząsań o tym, czy spuszczać wodę? Czy są w ogóle na świecie sprawy, które da się raz a dobrze załatwić?
To samo dotyczy innych przestrzeni wspólnych – łazienki i kuchni. Bardzo niewielu wpada do głów, by po sobie posprzątać, gdy coś im upadnie, rozleje się, rozsypie. W większości przypadków działa to na zasadzie „położyło się, niech leży”. Oczywiście, że w dni robocze codziennie przychodzi tu sprzątaczka i sprząta to, co dla studentów wspólne. Jest jednak różnica między sprzątaczką a służącą. Jest różnica między możliwością niezmywania na własną rękę podłogi, która przy kilkudziesięciu osobach na tą wspólną powierzchnię musi się szybko brudzić, a zostawieniem na tej podłodze sosu, który się komuś rozlał albo śmieci, które się nonszalancko rzuciło za siebie.
Śmieci to w ogóle wielki temat, omówiony już ostatnio. W akademiku obserwuję to szczególnie wyraziście. Nie raz widziałem kosz, który będąc jakoby pełnym, był w środku pusty. Najgłupszy przypadek to gdy ktoś położył karton od pizzy płasko na otwartym, pustym koszu. Sprawą typowo akademikową jest to, że każdy ma swój kosz w pokoju i jest zobowiązany samemu segregować swoje śmieci. W kuchni i w łazience stoją tylko kosze pomocnicze, na odpady zmieszane powstające w warunkach tych dwóch pomieszczeń. Oczywiście, że funkcjonuje w tym akademiku pełno cwaniaczków, którzy są zbyt dostojni, żeby zająć się swoimi śmieciami, więc podrzucają je do wspólnych kubłów, bo sprzątaczka (kolejny raz jako służąca) wyniesie. Są też te śmieci, które studenci zostawiają w miejscach dowolnych i tutaj wisienką na torcie są zużyte podpaski lub tampony zostawiane na murowanej ściance oddzielającej prysznice. Nawet nie komentuję.
Jeszcze jedna rzecz w kuchni, która wszędzie się zdarza. Układanie naczyń na suszarce w przypadku niektórych z niej korzystających wygląda na zabawę typu „zajmij jak najwięcej miejsca jak najmniejszą liczbą naczyń”. Układanie talerzy poziomo, ustawianie szklanek na samym środku podczas gdy cała suszarka jest wolna oraz zostawianie na suszarce garów na pół tygodnia to nie są dobre zwyczaje, a jednak codziennie ktoś mi udowadnia, że są to zwyczaje faktyczne.
Następnie mamy niedokręcone krany, światło palące się całą dobę, niezależnie czy na zewnątrz słońce aż razi, albo w nocy nikt z pewnością nie korzysta. Zapalić światło i odkręcić kran potrafią, ale w drugą stronę nie działa to zbyt sprawnie. Tu pewnie działa za to myślenie „skoro czynsz jest stały, to po co mam się przejmować”. Każdy ograniczony do własnych pieniędzy. Żadnego spojrzenia globalnego, czy choćby wspólnotowego. A w końcu i tak za to płacą, tylko że rok później, bo ceny za pokój w akademiku regularnie rosną, nietrudno się domyśleć, że także z powodu cen i zużycia mediów.
Wieczny problem z muzyką był tutaj do przewidzenia. Im gorszy gust, tym głośniej. Im mniejsze pomieszczenie, tym większy subwoofer. Im cieńsze ściany, tym wytrwalej. Im więcej ludzi wokół, tym częściej. Jeśli zwrócić takim uwagę, to albo reagują „nie wiedziałem, że komuś przeszkadza” (kiedyś przyjdę, przyjebię z bani i zdziwię się, że to im nie przypadło do gustu), po czym nazajutrz znów są tak samo głośno albo próbują udowadniać, że to wcale nie jest głośno, że mają prawo, że w akademiku to normalne.
To ostatnie prowadzi w końcu do problemu typu politycznego. Nie kłócę się znowu aż tak często, żeby zebrać większa kolekcję argumentów, ale zanim zdarzy mi się kogoś upomnieć, dręczą mnie myśli różne na temat całego tego nieporządku. W korelacji z ostatnio przejmującymi trendami makropolitycznymi wydaje mi się, że u źródeł leży problem z pojmowaniem wolności. Ci młodzi posługują się tym pojęciem jako wymówką do realizacji swoich wszelkich, choćby najgłupszych i nieobyczajnych kaprysów. Młodzi zawsze mieli z tym problem. Wolność jako swawola, jako brak zasad, jako nikt mi nie będzie mówił co mam robić. Wolność pojęta skrajnie egoistycznie. Za centrum i swoje jedyne umiejscowienie obiera „Ja” i tylko do niego odnosi przymioty wolności. Jeśli ktoś z pełnym przekonaniem uważa, że jego woli nic nie może powstrzymać, to ogranicza tym wolność innych i cała koncepcja przeradza się w dyktaturę. Nie wiem jak spójnie tłumaczyć tym siuśmajtkom, że wolność musi mieć ograniczenia, żeby mogła istnieć. Albo szanujemy cudzą wolność i dla uniknięcia nierozwiązywalnych przy braku dobrej woli konfliktów ustalamy obowiązujące wszystkich granice wolności albo kpimy z cudzej wolności w imię aroganckiego, twardogłowego ekstremizmu wolnościowego, co w większej skali kończy się podziałem na bardziej i mniej wolnych.
Mam wrażenie, że ci, którzy najwięcej drą się o wolności to właśnie ci wygodni egocentrycy, którzy widzą w niej chęć uprawiania samowolki, właśnie ci, którzy nie mają za grosz dyscypliny ani dobrych obyczajów, ci którzy nie nauczyli się współżyć z innymi ludźmi i potrafią ich tylko atakować oraz mścić się za egzekwowanie zasad mających zapewnić równy rozkład wolności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz