wtorek, 30 grudnia 2014

błędny jego mać rycerz.

Pojawiam się, robię coś, zrywam się do działania i wielkich czynów, uderzam moralizatorstwem, poświęcam się, staram się tworzyć obrazy do naśladowania, buduję, czasem nawet zakochuje się i wywołuję wzajemność.
Po czym nie zostawiając pantofla ani nawet w sobie śladu uprzednich dokonań, zrywam ze wszystkim i ruszam w siną dal po nowe wyzwania. Jak Johny Wayne w The Searchers.
Nie wiem, czy ktoś uwierzy, że mogę tak o sobie myśleć, ale nie umiem uwolnić się od takiego systemu organizacji motywacji.
Połączenie Amelii i Wayne'a nawet. Taki byłby mój ideał, choć sam bym sobie nie życzył życia w jego ramach.

poniedziałek, 29 grudnia 2014

tata Leona

Przyznaję, że używam suchych tekstów swojego ojca.
Wykazywał się on w mojej obecności gorszymi i lepszymi. Nie wszystkie były tak całkiem suche. Nie o to jednak chodzi. Jakie by nie były, przypominają mi się, narzucają się i przydają się do myślenia i opanowywania sytuacji różnych. Zwłaszcza tych sytuacji, o których wierzyłem, że ich w życiu uniknę.
Wszyscy rewolucjoniści mają tą samą wadę – pamięć.
Mogą swoje utopie wymyślać, opisywać, malować, opowiadać, wyśpiewywać, wychwalać, wcielać i szerzyć, ale dużo szybciej niż później przychodzi na nich ten moment, w którym ni z tego ni z owego odtwarzają.
Mogą sobie mieć najczystsze intencje wyrżnięcia co do nogi wszystkich swoich przodków, spalenia co do drzazgi wszystkich miast i nie pozostawienia przy sobie żadnych dwóch kamieni, które złączył ze sobą stary świat. I tak sami siebie przyłapią przedwcześnie na przypominaniu sobą tamtych – na tych samych gestach, wzorach, formułach, strukturach i smakach.
Może gdybyśmy mieli chociaż czas, nie mówiąc o chęciach zastanowienia się nad tym jak odnieść się do świata, w sposób jaki chcemy reprezentować i tworzyć – ale najczęściej odnosić się musimy pospiesznie i bez świadomości odnoszenia się. Zanim zauważymy, że stworzyliśmy świat, okazuje się, że wyszedł nam jakiś taki sam, jak naszym rodzicom.

W ramach nieznaczącego post scriptum jeden ze sztandarowych dla mnie przykładów jednego z ulubionych w repertuarze mojego ojca gatunków, czyli kawałów z/o PRLu, bo przy okazji także o urządzaniu świata:
 
Jako receptę na niedobory, przyznajmy na podstawie losowania kartki na żywność tylko połowie ludności. Ci, którzy wylosują – najedzą się do syta. A ci, którzy nie wylosują - ... - a niech zdychają! A po chuj nam tacy pechowcy!

poniedziałek, 22 grudnia 2014

może i kościotrup nie wstaje, ale mimo wszystko trochę podryguje

Jakiś miesiąc temu profesor, mój jeszcze nie promotor bo przed niedoszłym moim otwarciem przewodu doktorskiego, jedynie opiekun naukowy pożyczył mi książkę, taką o charakterze leksykonicznym, której zapowiedzi czytałem już ze 2 lata wcześniej i czekałem, wcześniej z niecierpliwością, potem już tylko ze zobojętniałą ciekawskością. W każdym razie praca okazała się ładnie wydana. Ale nie wolno powiedzieć, że w książce o to chodzi, więc przyznam, że i treściowo oceniłem ją wysoko podczytując fragmenty w przerwach między pracą a czytaniem czegoś potrzebniejszego i gotowaniem obiadu do pracy na dzień następny. Kolejne z haseł, autorstwa bądź co bądź uznanego profesora, zainteresowało mnie całkiem mocno, a potem spojrzałem do bibliografii i zobaczywszy tam swoje nazwisko przez oszałamiająco długą chwilę nie mogłem złapać tchu.
Interesować się, czytać, pisać i nawet publikować to jedno - ale dowiedzieć się, że ktoś to znalazł, czytał i poważa chociażby jako kuriozum, to już zupełnie inna sprawa!
Podobnie miewam z tym blogiem, kiedy dostrzegam, że ktoś w niego wdepnął. Wiele razy próbowałem sobie wyobrażać miny przypadkowych czytelników, ale nie wychodziło mi to zadowalająco. Znajdowanie komentarzy cieszyło mnie więc zawsze jak skwarka w kaszy.
W poprzednim tygodniu dowiedziałem się jeszcze ostatecznie, a dzisiaj zobaczyłem, że mój artykuł faktycznie opublikowano w wiem, że nie tylko moim zdaniem najlepszym czasopiśmie humanistycznym w Polsce.
Miło jest wiedzieć, że rośnie co się posiało. Głupio jest wiedzieć, że urosło, kiedy się to pole w niedoczekaniu owoców właściwie opuściło dla łatwiejszego chleba z pracy najemnej.


Ilustracja dodana później. Źródło: oczywiście https://pl-pl.facebook.com/SztuczneFiolki

sobota, 20 grudnia 2014

estetyka czyli brutalne narzędzie dystynkcji

Dawniej, a dokładniej w latach mojej szczenięcości osiedlowo-dresiarskiej obrzydzała mnie wręcz w moim ówczesnym pojęciu staromodna ornamentyka, jaką choćby moi rodzice mieli udekorowane mieszkanie.
Dziwiło mnie, że ludzie mogą być tak ślepi na to, co jest najwłaściwsze i nie zarzucili wszystkich znanych estetyk na rzecz tego, aby nie tylko na odzieży, ale też na ścianie, na pościeli, a najlepiej także na żywności mieć wzorce i znaczek Nike, byleby potwierdzony opinią 'oryginału'.
Nawet odchodząc od tej zwulgaryzowanej estetyki, podniecałem się najczęściej modernizmem i nowoczesnością. Dalim, Ernstem, Fatboy Slimem, Daft Punk, Jasieńskim, Liebeskindem, Kubrickiem.
Przy wyznaczającym okresy mojego mieszkania w tym miejscu, na które okazałem się niedawno skazany rytuale wymianie pościeli dostałem ostatnio taką jak zwizualizowana poniżej, białą, z motywami florystycznymi w delikatnych kolorach i nie mogę się na nią napatrzeć, jednocześnie nie mogąc się nadziwić tym, jak kiedyś byłbym taką właśnie najpewniej zniesmaczony.


poniedziałek, 15 grudnia 2014

zaprzańska szczerość

Kobiety mają chyba w większości manipulowanie dużo bardziej znaturalizowane. Ponieważ robią to codziennie przez makijaż, wszystkie zabiegi upiększająco-odmładzająco-odobrzydliwiające, czy też dobór odzieżowego uścisku, odpowiednio modelującego i odsłaniającego ciało, w końcu muszą przestać widzieć w manipulacji cokolwiek dziwnego. Kobieta, która stara się przekonać siebie i innych, że dba o siebie, przyjmuje manipulowanie jako swoją domenę i atut. Nic chyba dziwnego, że z moją naganą dla manipulowania nie znajduję zrozumienia i muszę być porzucany przez wtrącenie do kategorii infantylności.

sobota, 13 grudnia 2014

heroiczne moje batalie o jakiekolwiek towarzystwo

Kontynuując ostatni wątek, mogę pochwalić się, że zaszczyciły mnie w tym tygodniu aż 2 możliwości umówienia się z paniami, o których wiedziałem mało, ale postanowiliśmy zaryzykować.
Pierwsza była nawet mniej więcej nawet. I nawet potrafiliśmy się dogadywać i współodczuwać pewne stany, niektóre dla mnie konstytucyjne. Można by powiedzieć, że krótkie to spotkanie było całkiem udane, gdyby nie to, że pozytywnie zaskoczony tą panią, okropnie nudziłem się sobą. Nie mogę siebie słuchać, głodne są te kawałki i bez znaczenia, nawet nie mam ochoty ubierać ich w retorycznie piękną całość. Tyle razy już o nich myślałem, że nie mogę pohamować wstrętu do opowiadania. Nawet mój głos mnie denerwował.
Pomyślałem jednak, że może apetyt wzrośnie i potraktowane jako sparing pierwsze spotkanie pozwoli mi wybrać się na drugie już jak na wojnę i walczyć jak o śmierć lub życie. Czułem już zdecydowanie zew krwi, ale ostatecznie zaspałem. Na 19.30.

sobota, 6 grudnia 2014

godna samotność

Chyba przestałem znosić samotność z godnością.
Nie dość, że zachciało mi się ludzi w życiu, nie dość że założyłem konto na portalu randkowym, nie dość że zacząłem myśleć o mówieniu do ludzi, to jeszcze napisałem na jakimś portalu ogłoszenie głoszące, że nawiążę współpracę w sprawie zarządzania moją samotnością i rozmawiałem z nawet najbardziej przypadkowymi ludźmi, którzy na takowy akt odpowiedzieli. Nikt jednak spotkać się ze mną nie chciał, nawet jeśli przyznawałem się do tego, że dostałem na koniec swojej poprzedniej pracy w uznaniu dla mojej o tyle potrzebnej co miałkiej i dla wszystkich innych wstrętnej roboty butelkę, którą mógłbym opróżnić z zawartości z kto-pierwszy-ten-lepszą. Niektórzy deklarowali się, ale na pytanie zobowiązujące do ustalenia co-do-czego, znikali. Albo tylko ja jestem w tych czasach zdesperowany, albo natykam się wyłącznie na takich o desperacji słomianej.
Na ile to desperacja, a na ile mam prawo?
Godna samotność to coś jak spokojna starość.
Wiemy (a raczej podejrzewamy), że to spierdolony los, ale uznajemy, że nie powinien on w żadnym razie być afiszowanym, ani w ogóle wychodzić na zewnątrz. To ten rodzaj problemu, którego właściwym miejscem jest bycie pod dywanem, zamiecionym, niewidocznym, niedrażniącym, nieprzypominającym o sobie. Nawet ci co cierpią na spokojną starość lub godną samotność czuję się oburzeni, gdy ktoś użyje wobec takich podmiotów określenia innego niż mający być przysłowiowym eufemizm.


piątek, 5 grudnia 2014

prawdziwościowy autoterroryzm

Nie wiem z powodu jakiej to naiwności tak uczepiłem się idei prawdy.
Działa to we mnie od najmłodszych lat.
Każda wypowiedź musi zostać poddana testowi prawdziwości.
Zamiast stwarzać, poszukuję więc przeciwwskazań.
Zamiast zapewniać, przypominam innym o nieodłącznej nieprzewidywalności.
Zamiast potwierdzać, przypominam sobie o skromności władz mojego rozumowania i pamięci.
Zamiast poklepywać po plecach, znajduję słowa rozpętujące kolejne wątpliwości.
Wszystko jest w ten sposób chyba, prawdopodobnie, nie wiem, byłoby, jeśli ewentualnie chcesz.
Zawsze można przecież czegoś nie uwzględnić. Zawsze się czegoś nie uwzględnia. Każdy się myli. Jak więc można mówić wielkimi kwantyfikatorami bez wyrzutów sumienia?
Jeśli Bóg istnieje w formie wielkie statystyka, który dla każdej swojej owieczki ma zestaw neonowych słupków lub przynajmniej plik w excelu w celu mierzenia poszczególnych aspektów życia pod względem ilości lub skuteczności, to w pierwszych miliardzie (może nawet wyżej, kto wie) zawodników znalazłbym się w kategorii nie-mijania się z prawdą.

poniedziałek, 3 listopada 2014

tyle prac

Należałaby się chyba w końcu jaka aktualizacja co do mojego po przejściach statusu w kwestii zwłaszcza tego czy zmarnowałem już, jak, znów i ile razy.
W tamtym roku złapałem kontakt z taką firmą i w takiej formie, która pozwalałaby mi dość elastycznie zarabiać nienajgorzej i dłubać doktorat nadal.
Niedawno napisała do mnie pewna pani profesor z ofertą wzięcia udziału w projekcie naukowym, który wiązałby się też z zarabianiem.
Do tego zmieniły się warunki przyznawania stypendiów socjalnych i właśnie od tego roku uczelnia moja pieniędzmi ministerstwa mogłaby docenić moją biedę.
W ten sposób miałbym, jeśli nawet nie łącznie, to do wyboru 3 sposoby zarabiania na życie w sposób umożliwiający kontynuowanie doktoratu.
Kiedy pojawiły się warunki, to ja już nie chcę.
Formalnie jestem, ale tak właściwie to nie robię zbyt wiele, bo poważnie nie mam czasu ni sił.
Tymczasem po raz trzeci dostałem pracę w tej samej korporacji. Jednak tym razem stanowisko jest stałe i z widokami na równie świetlaną co nudną przyszłość na obrotowym fotelu w nowoczesnym biurowcu z firmową herbatą i cukrem.
Dostałem list intencyjny i podobno obecnie zastanawiam się nad reakcją nań. Kwota tam wypisana nie jest oszałamiająca, ale dla mnie chyba wystarczająca, żebym dał się porwać inercji i bez większego zastanawiania podpisał, aby móc w końcu zacytować to:

niedziela, 19 października 2014

latanie w środowisku smolnym

Nie wszyscy, ale w porównaniu do bezmyślnych i w bezmyślnym automatyzmie pomijanych fizjonomii, które występują w miejscach miejskiego stłoczenia, całkiem wielu ludzi myśli, przeżywa i wartościuje. Również wielu, a mówię wielu mając na myśli to, że występują w sile niemożliwej do policzenia, szybko zauważa, że myślenie (podobnie przeżywanie, wartościowanie i podobne im, uważane w antropocentrycznych dyskursach za ludzkie powszechniki zajęcia) to rodzaj smoły, która nie tylko wciąga, ale i spowalnia, wciąż lśniąc mrocznie i nigdy nie stygnąc na dobre. Próbują się więc myślenia wyzbywać – jedni dla wygody i beztroski, a inni dla ratunku, poszukując jakiejkolwiek swobody od swojego ciężkiego wewnętrznego potopu.
Żeby nie myśleć, jest na pewno milion sposobów. Jedni biorą dropsy. Inni wierzą w Boga. Kolejni wierzą w bogów. Inni trenują jogę. Jeszcze inni dają się anihilować przez przepływ miałkich okolicznych do popkultury beztreści. Ja jednak odkryłem na to samo bardzo prostą metodą – chodzę do pracy. Wielu chodzi do pracy. Nie wszyscy traktują i nie wszyscy mogą jednak swoje prace traktować jako technikę wyciszającą. Ja w każdym razie zdobyłem w swojej tymczasowej roli inteligenckiego proletariusza na tyle wprawy, że robię co do mnie należy bez większego pomyślunku. Moje życie wewnętrzne przez jedną trzecią pięciu siódmych tygodnia sprowadza się do drogi między jednym a drugim kliknięciem w odpowiednim położeniu myszki na biurku względem jej wirtualnego awatara. Sposób nie sprawiający przyjemności, ale stanowiący naprawdę skuteczną obronę przed myślą i dający jakieś tam pieniądze.

niedziela, 12 października 2014

cytuję, bo boskie


"Ja twierdzę, że to ludzie stworzyli Boga, a nie Pan Bóg ludzi. Bo jeśli Pan Bóg miałby stworzyć ludzi na własne podobieństwo i wyszło mu coś takiego, to Boże, mój Boże..."

Baruch Bergman, Ani jednego dobrego Polaka, 09.10.2014, http://wyborcza.pl/duzyformat/1,141112,16772148,Ani_jednego_dobrego_Polaka.html#CukGW [dostęp 12.10.2014].

 

piątek, 10 października 2014

kto życzy sobie bezsensu?

Najbardziej przekrętnym i rozsierdzającym aspektem konstrukcjonistycznej natury rzeczywistości jest kwestia nierówności efektów (a więc także sposobów i narzędzi, ale o tym dzisiaj mniej) konstruowania.
Kto uważa, że świat jest prosty, ten żyje w prostym świecie. Upraszcza swoje atrybucje, spłaszcza ludzi, z którymi ma do czynienia, nie dostrzega problemów ani dwuznaczności, wybiera jedno z zawsze tylko dwóch i prosto się w końcu zachowuje. Idzie mu w życiu prosto, a dzięki temu komplikuje życie tym, którzy już uprzednio zdążyli poznać jak bardzo jest ono skomplikowane. Doświadczający komplikacji na każdym kroku, muszą poświęcać się rozważaniom nad wielorakością przyczyn, nad dalekosiężnością skutków, nad złożonością kontekstów, nad wielością możliwości, nad ontologią komplikacji i ich społeczno-politycznym rozkładem, nad historią pojęć i języków i jeszcze nad kilkoma tak skomplikowanymi rzeczami, że nieszczególnie da się je przewidzieć ani nawet zrekonstruować.
Bardzo ciekawie jest jeszcze w sprawie naszych kłótni o to, czy sprawiedliwy jest – świat, bóg, system, czy kto tam jeszcze. Ci, którzy wierzą, że sprawiedliwie jest każdą niesprawiedliwość będą skłonni przypisać temu, że tak być powinno właśnie w ramach sprawiedliwości (co jednocześnie działa tak długo, jak ten nazwany tak zaszczytnie los sprzyja jego doznającemu). Ci przekonani, że sprawiedliwości jest brak zawsze znajdą z kolei dowód na to, że właśnie negatywność, jaką jest w tym przypadku niesprawiedliwość to jedyny aktualny i także na przyszłość możliwy stan. Dlatego też nawet własne zasługi i sukcesy postrzegają przez pryzmat niesprawiedliwości, która poprzez te osiągnięcia powstać może i globalnie nadal pozostaje bez większej zmiany.
Żadnej próby rozpatrzenia pęknięcia świata na wierzących w dobro lub zło albo na widzących w życiu sens i tych pogubionych w absolutnej bezcelowości nie podejmę tutaj, bo już teraz przykrótkość formy, jaką jest wpis na (tym) blogu zdążyła sprowadzić sprawę do nieco dziennikarzyńskiej sloganowości, a wolelibyśmy przecież badania i opisy dużo bardziej soczyste. Przyrzekam za to, że elementów powyższych idealnych podziałów, które zaszeregowałem jako drugie doświadczam w ich, powiedziałbym nawet i wciąż, potoczystości.

wtorek, 30 września 2014

czy.to.nie.jest.żart

Tego lata miałem zrobić trzy rzeczy: zrezygnować z doktoratu, przeprowadzić się i znaleźć pracę.
Jak już wiadomo, na pozostanie na doktoracie zostałem w swoim konformizmie nakłoniony i choć nie zamierzam go kończyć ani nie wierzę, że mógłbym, to warunkowo mam się nim wciąż zajmować.
Miałem się nim zajmować w drugiej kolejności po pracy. Przez dwa miesiące pracowałem w zupełnie przyjaznej korporacji (poza tym, że korporacja nie może być przyjazna, o czym można dowiedzieć się także z obserwacji części zmanierowanych nią w niej ludzi). Co prawda mój staż był z góry założony na ograniczony okres, ale nie ma strachu - oferty pojawiają się przecież na bieżąco. Złożyłem więc podanie o jedno ze stanowisk, które mi zupełnie odpowiadało i które mógłbym wypełniać bez żadnego problemu. Rozmowy rekrutacyjne poszły mi dobrze, wszyscy dookoła byli przekonani, że zostanę zaangażowany. Tylko szefowa zespołu, w którym miałem być zaangażowany nie zdołała się przekonać i w ostatni piątek powiedziała mi w tępych i na siłę formułowanych słowach, że nie.
Tego samego dnia, nie wiedząc wiele o moich dalszych losach, napisał do mnie ostatni z moich stałych współlokatorów z akademika, który raczył zażartować sobie pytaniem, czy przypadkiem nie wracam jednak do naszego zaklepanego w czerwcu pokoju. Nie odpisywałem mu nawet, bo przynajmniej tą jedną zmianę chciałbym utrzymać - w tym miejscu przecież naprawdę nietuzinkowo zlokalizowanym, nie(aż tak bandycko, jak gdzie indziej)drogim i w niezłym towarzystwie. Dzisiaj z kolei zadzwonił do mnie nieznany numer, a stojący za nim nieznany mi głos zidentyfikował siebie jako właściciela mieszkania, mówiąc jednocześnie, że ktoś z jego rodziny potrzebuje miejsca do zamieszkania, dlatego umowa (która nie istnieje, bo była tylko na gębę) zostaje mi wypowiedziana. Co miałbym więc zrobić innego niż wskoczyć z powrotem do akademika?

Kiedy cytowałem mówienie o 360 stopniach, to nie myślałem, że dojdzie jeszcze do tego.
Mimo tylu nakładów planowania, roztrząsań, zadręczania się, wyobrażania sobie, wyrzucania sobie i mi przez innych, negocjowania, starania się, poszukiwania, potykania się, wątpliwości i nakłaniania - po trzech miesiącach okazuję się być już za chwilę w dokładnie i potrójnie tym miejscu, z którego chciałem się uwolnić:
na doktoracie, w akademiku i bezrobotny.
czy to naprawdę jest ten mój los?
jak się z tego wyrwać?

sobota, 27 września 2014

wyziewy patyny

Niektórzy pod wpływem zapachu lub widoku stanu degradacji odczuwają przyjemny sentyment do dawnych czasów, które są de facto nieprzyjemnym stanem, w którym wielu wciąż żyje i wyrwać się nie może.

sobota, 20 września 2014

oszczędzajcie przecież!

Gdy moje życie było ostatnio zupełnie zindywidualizowane rolka papieru starczała mi średnio na miesiąc.
Od kiedy przeprowadziłem się, niektórymi rzeczami mam się dzielić i na nie składać.
Moja współlokatorka dzisiaj (to znaczy do 16.30, kiedy wyszła) zużyła też jedną rolkę. 
Nie potrafię sobie wyobrazić sposobu, w jaki można zużyć tyle papieru w tak krótkim czasie, który dałoby się nazwać inaczej niż orgią.

Apeluję więc jak w tytule

środa, 10 września 2014

wtorek, 9 września 2014

konsekwencja przeciw konsekwencji

Dnia pewnego, gdy na wydziale, który przestał już być moim trwała rekrutacja na studia doktoranckie, ja przyszedłem tam aby ostatecznie zrezygnować i w drodze zastępczego terminu pożegnać się osobiście, a nie tylko mailowo z moim opiekunem naukowym, który o pierwszym naszym terminie zapomniał, czym kazał mi na próżno czekać na niego na ulicy 2ipół kwadransa akademickiego. Okoliczność tego dnia rekrutacyjnego była rzeczywiście przeniezabawna. Tak to już jest, że jedni są biedni, zdesperowani i pragnący, a drudzy zbyt bogaci, zblazowani i próżni. Czekałem więc jeszcze tą chwilę, aby ostatni z aspirantów został przepytany, a następnie komisja zgadała się i postanowiła o losie tych nieszczęsnych, co może i wiedzą, ale tak naprawdę to pewnie nie bardzo, co czynią. Profesor załatwił więc swoje, zostawił resztę komisji, darował sobie oglądanie emocji oczekujących na werdykt i poszedł ze mną na kawę. Chciałem powiedzieć, że to dobry dzień, aby ze sceny zejść – gdy inni się na nią wdrapują. Coś mi się jednak popierdoliło i powiedziałem, że się zastanowię.
Wiem przecież, że nie skończę takich studiów, że pracy nie napiszę, że jej nie obronię i że na nic mi się ona nie przyda.
Po cóż więc zarzynać się tak, i życia pozbawiać, tak teraźniejszego, jak i przyszłego.
Nie potrafię sobie przypomnieć, po co mi miał być ten doktorat.
Gdy po spacerze, który miał mnie oświecić, mój w głowie mętlik wrócił do absolutnego stanu constans i nie chciał wychylić się z niego ani we właściwą ani w żadną stronę, w końcu zadzwonił telefon z prośbą o werdykt. Ponoć jest taka zasada, że jeśli nie wiesz co powiedzieć, to nie zamykaj sobie drogi. Cyniczna ta zasada aż do zarzygania. Co zrobić, nazwaliśmy to eksperymentem, ale w razie czegoś to on pierwszy będzie do odcięcia z moich obowiązków.  
Mój staż w korpo kończy się tak czy inaczej wraz z końcem września. Chociaż jutro mam rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko bezterminowe w tymże korpo. Powinienem chcieć, bo tak wygodnej pracy jeszcze nie miałem.
Czy z drugiej strony jednak celem tego bloga nie miało być działanie na przekór i w imię tego, co nie jest przeważnie cenione? Skąd miałbym czerpać materiał? Wygląda na to, że będę miał go naprawdę pod dostatkiem, ale czasu i sił już nie ma prawa mi starczać.
Od teraz. 
 
 

niedziela, 7 września 2014

inkubator

Miałbym nadzieję, że z całego tego bloga wynika to wystarczająco dobitnie - bądź co bądź był to tego bloga pierwotny zamysł - ale jeśli dobitność zatarła się z powodu rozwleczenia jej na okres ponad dwóch lat i zbyt przytłaczającej wielości liter, spróbuję teraz wyrazić się krótko, przez co fragmentarycznie i mało dobitnie, ale może też potrzebnie. 
Z doktoratu uciekam także dlatego, że nie mogłem pozbyć się poczucia, że tego typu studia są rodzajem inkubatora.
Podejrzewam, że poczucie to jest bardziej egzogenne, ale jego endogenności także nie da się wykluczyć.
Po pierwsze więc zazwyczaj odnoszono się do mojego doktoratu jako czegoś niepoważnego, jako zabawy dla wiecznych studentów, jako sztucznego przedłużania obecności w Akademii. Wiąże się to niewątpliwie z postawą tych, którzy studia traktowali jako smutną konieczność połączoną z możliwością imprezowania – tych, którzy dali się przekonać, że potrzebują papieru, więc poszli na studia, by walczyć z wykładowcami, pić energetyki w trakcie sesji, opowiadać legendy hierarchizujące przedmioty nie do zdania wespół z dowcipami na temat tego ile procent roku uwala kto, stosować prymitywną mimikrę, byleby te 3/3,5/5 lat już zleciało i można było w końcu spalić notatki i nigdy więcej nie uczyć się. Przepraszam, że się wyżywam i przepraszam, że dążę do tego aby się wywyższyć. Nie traktowałem swoich studiów w ten wyżej opisany sposób. Chciałem studiować i byłem przekonany, że to ważne, a nawet czułem, że mam coś ważnego do powiedzenia w sprawach, które zacząłem. A jednak wciąż nie mogłem się pozbyć wpływu tych niemych zarzutów, że studia, jakiekolwiek by były, to tylko przedsionek, fraszka i próżniactwo. Wciąż dookoła mnie świstały (zazwyczaj butnie autobiograficzne) opinie, że praca i biznes to dopiero prawdziwe życie, że kto nie ma umowy z taką instytucją jak firma, miesięcznych wpływów na konto, karty multisport i tytułu młodszego specjalisty, asystenta lub innego popychadła z perspektywą na wielką karierę, ten się po prostu nie liczy i należy zostawić go na pośmiewisku. Wciąż dookoła przez większość stosowane podmurowywanie tego standardowego modelu traktowania życia, w którym musi być praca, rodzina, rozrywka i między nimi najlepiej podział. Wciąż te głodne kawałki o podnoszeniu PKB i płaceniu podatków. A ponieważ jako zakompleksiony mruk nie potrafiłem zyskać przyjaciół wśród doktorantów, to wciąż obracałem się i odnosiłem głównie do ludzi właśnie na takich ścieżkach, choć w wyniku zanikającej częstotliwości kontaktów, wiem że i w nich mam coraz mniej przyjaciół. W każdym razie w ten sposób moje kontakty z ludźmi zazwyczaj napominały mnie, że moje życie jest nie na poważnie, bo zajmuję się doktoratem.
Ponieważ przejmują się wszystkim, to także powyżej zrekonstruowanymi kliszami przejmowałem się od dzieciństwa, bo też moi rodzice dostarczali mi przez całe moje życie podobnego modelu. W całej swojej ostatniej, doktoranckiej i predoktoranckiej biedzie, dość boleśnie odczuwałem przecież bycie wykluczonym. Nie mając kapitałów, nie uczestnicząc w konsumpcji, w redystrybucji, w plotkach, w polityce, w slangu, w marzeniach, w karierach, w związkach, w klikach ani w rozrywkach, czułem rzeczywiście, że moje życie dzieje się na niby. Zawsze czułem się oczywiście gorszy, ale chyba nigdy nie byłem dalej od tej wersji świata, która w moich czasach i w moim pokoleniu była uznawana za obowiązującą. Widząc tymczasem, że proporcja (zwłaszcza w mojej ocenie genialnych albo silnych w łokciach) doktorantów do studentów (zwłaszcza na humanistyce) dramatycznie rośnie, za to ilość pieniędzy przeznaczanych na jednych i drugich spada, musiałem wyzbyć się planów związania życia z pracą naukową. Swoje marzenia musiałem, przemocą ale bez innego wyjścia, skierować na tory zwykłego rynku pracy. Doktorat stał się więc dla mnie ślepą uliczką – bardziej istotną, pociągającą i wartościową niż inne, ale nie dającą zapomnieć o tym, że po wysiłku i czasie, jakiego wymaga, będę musiał zrobić to, czego chciałem uniknąć rozpoczynając doktorat. Inkubator był więc także oczekiwaniem na katastrofę, która i tak się wydarzy i na konieczność przystosowania się do pozbawionej ambicji powszedniości ciułającego grosze pracownika. W Akademii rzeczywiście panują szczególne zasady i uzyskiwanie w nich sprawności miało nie być doceniane przez nikogo. Twierdzenie, że uczelnie są nieprzystosowane do rynku pracy mogę oczywiście tylko i wyłącznie obśmiać. To przecież jasne, że to raczej rynek pracy jest nieprzystosowany do wartości, etyki, ludzi, a nawet prawa.
W podsumowaniu odrzucam więc porównanie z inkubatorem, bo moja ucieczka z doktoratu to nie dojrzałość, lecz raczej samobójstwo – samobójstwo z pomocą z zewnątrz.

czwartek, 4 września 2014

zabawy integracyjne

Czuję czasami jakąś głupkowatą dumę z tego, że zrobiłem coś partykularnego, bezmyślnego lub stereotypowego. Duma pochodzi wtedy z poczucia, że zachowałem się jak człowiek. Że wystąpiłem nie w imieniu prawdy, sprawiedliwości, lepszej przyszłości, lecz w imieniu aktualnych interesów, bojaźni, resentymentów i lenistwa ciasnego towarzystwa – jako jego wcielony członek.

wtorek, 2 września 2014

4noce - 4łóżka

Każdą z ostatnich 4 nocy spędziłem w innym łóżku.
Dzisiejszą spędzę w tym samym, co wczoraj. W tym, w którym spać będę po raz drugi w życiu. W tym, w którym spać będę w najbliższym czasie regularnie.
Oglądałem pokój w suterenie, ale nie zdecydowałem się. Nie udało mi się niestety także wynająć pokoju na 5 ani na 9 piętrze. Mieszkam obecnie na 2 piętrze, z którego widzę budowę nowego budynku, wśród starych, szarych i jeszcze smutniejszych przez padający prawie bez przerwy od wczoraj deszcz kamienic. W okolicy dresiarstwo, żulerka i trochę hipsterów, czyli klasyczne połączenie. Żałuję, że płacę o połowę więcej niż poprzednio, ale i tak udało mi się dość okazyjnie. Mam teraz jeszcze bliżej na uczelnię i do firmy, w której także już nie pracuję.
Mimo aż tylu podjętych kroków okazało się, że z doktoratu nie tak łatwo jest uciec także z przyczyn zewnętrznych. Mój opiekun naukowy sceptycznie podszedł do mojej rezygnacji. Moja mistrzyni zrugała mnie za to już dogłębnie, zdemaskowała, przypomniała parę ważnych sprawa i poleciła nie wygłupiać się. Zacząłem co prawda imaginować sobie drogę powrotną, ale nie potrafię się na niej umieścić. Jak miałbym nią przejść? Jak miałbym znów wstąpić na te kręto-wąsko-szczerbate schody do niewiadomokąd, które zwiemy doktoratem?

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

po końcu historii

Powiem bokononistycznie, że może i jestem tak samo głupi jak wszyscy, ale niewielu doszło do swojej głupoty równie ciężką pracą

niedziela, 24 sierpnia 2014

choose your destiny

Zebrałem się. Napisałem punkt 4)
:

Droga Pani Profesor,

Rzucam doktorat.
Po wszystkim, co zrobiła Pani dla mnie, czuję że dokonuję tym wobec Pani poważnego afrontu. Piszę więc po pierwsze po to, aby przeprosić, a po drugie choćby krótko wytłumaczyć się z podjętej decyzji.
W odpowiedniej wiadomości przesłanej uprzednio profesorowi przyznałem, że będę tej decyzji żałował przez resztę życia, ale już jej nie zmienię – choćby z tego powodu, że wystarczająco trudno było mi zdobyć się na nią.
Nie jestem zadowolony z siebie jako doktoranta. Nie ucieknę od tego, że to przede wszystkim moja wina. Miałem oczywiście ostatnio także sukcesy. Kilka razy byłem z siebie dumny lub usatysfakcjonowany. Dużo się nauczyłem. Rozwinąłem się jako badacz, jako intelektualista, jako humanista, jako człowiek i jako współmieszkaniec świata i historii (nawet zrywając więzi, nie jestem w stanie przestać tak o sobie myśleć). Zebrałem wiele nietuzinkowych doświadczeń. Poznałem niesamowitych ludzi. Uczestniczyłem w wielkich rzeczach. Co do mojego udziału, wszystko to było jednak zawsze niepełne – nie tylko w zestawieniu z moimi zawsze nierealnymi oczekiwaniami, ale wydaje mi się, że także z oczekiwaniami tych, wobec których chciałem siebie określać. Jestem przekonany, że wśród doktorantów z mojego otoczenia nie byłem najsłabszy. Byłem niestety jedynie średni. Brakowało mi wciąż zaangażowania, pasji i umiejętności tworzenia sytuacji wymiany i wspierania wiedzy.
Nie chcę dłużej używać statusów (doktoranta, kulturoznawcy, Pani ucznia), których nawet według własnych standardów nie daję rady wystarczająco reprezentować. Właściwie nigdy do końca nie związałem się z tymi statusami i na zewnątrz zazwyczaj przedstawiałem się jako po prostu podstarzały student lub bezrobotny. Domyślam się, że także ten strach przed odpowiedzialnością nie pozwolił mi stawić jej czoła.
Bycie kulturoznawczo nastawionym badaczem przeszłości nie jest łatwe wśród postronnych ludzi. Ponieważ przeważnie funkcjonuję wśród takich, którzy z humanistyką nie mają wiele wspólnego, traktowano mnie ostatnio głównie jako naiwnego wyrzutka i nieudacznika. Zarzucam sobie, że nie potrafiłem dostatecznie skutecznie przełamywać podobnych uprzedzeń. W międzyczasie przegrałem nawet z tego powodu pewne uczucie. Jednocześnie sam byłem przekonany, że właśnie ten nie rozpoznawany przez innych jako budzący szacunek status jest czymś dumnym, legitymizuje moje działania i zainteresowania jako istotne i że faktycznie robię coś wartościowego. Ten dysonans prześladował mnie dokładnie codziennie przez ostatnie dwa lata.
Najwyraźniej sam mam ze sobą wystarczająco dużo problemów, żeby z odpowiednią skutecznością i gracją rozwiązywać problemy badawcze, których się podjąłem i reprezentować instytucje, które wbrew swojemu otoczeniu uznałem za warte poświęcania im swoich sił i czasu. Nie chcę przyczyniać się do podtrzymywania stereotypu doktoranta, który zajmuje się nauką ze strachu przed światem i sobą, a myślę, że w przerażający dla mnie sposób upodobniłem się do takiego właśnie typu idealnego. Obserwowanie jak znajomi z mojego pokolenia odhaczają kolejne etapy potocznie pojmowanej kariery lub życia i pytają mnie z poczuciem wyższości o podobne osiągnięcia jest na pewno przykrym i osamotniającym doświadczeniem. Tym bardziej jeśli w obecnej sytuacji demograficzno-ekonomicznej po ukończonym doktoracie można liczyć na tym większe podejrzenia i pogardę, a nieszczególnie na pracę i bezpieczeństwo.
Niepewność towarzysząca mojemu doktoratowi odnosiła się jednak także do teraźniejszości i przybierała postać biedy. Muszę przyznać, że jeśli chodzi o moją tożsamość, to ostatnie 3 lata sprawiły, że czułem i czuję się przede wszystkim prekariuszem. Nie mając stypendium uczelnianego ani większego szczęścia w pozyskiwaniu zewnętrznych źródeł finansowania własnej nauki, musiałem nieraz poświęcać się trosce o to, czy wciąż będę miał co jeść w następnym tygodniu. W absurdalny sposób odmawiałem przyjmowania pomocy od swoich bliskich, po czym beznadziejnie zamartwiałem się i próbowałem pracować przy różnych doraźnych zajęciach, które obok marnych zarobków przynosiły mi masę wątpliwości i odciągały od pracy naukowej. Udało mi się za to wyraźnie przekonać, że bieda jest stanem ogólnym, nie tylko miarą posiadanych pieniędzy. Pozbawiony kapitałów i przerażony, nie byłem w stanie działać aktywnie ani efektywnie.
Nie wiem czy z powodu niezwykłości okoliczności czy mojej chyba zbyt szybko postępującej degeneracji ten wywód coraz bardziej się rozmywa i staje nieznośnie sfrustrowany. Spróbuję go zakończyć możliwie skrótowo.
Można powiedzieć, że rezygnuję w sumie z biedy, ze strachu i z głupoty. Wygląda na to, że jestem po prostu słaby. Rezygnując teraz, przyznaję się właściwie do tego, czego bałem się od początku – że nie jestem warty miejsca na doktoracie, patronatu szanownych uczelni, a zwłaszcza czasu poświęcanego mi przez życzliwych i niesamowitych ludzi, spośród których Pani była od już prawie sześciu lat postacią najważniejszą.
[cenzura]
Z tym większym wstydem kończę i proszę o wybaczenie tego, że nie spełniłem oczekiwań, nie wykorzystałem w pełni pomocy i dawanych mi szans, ani nie zdołałem należycie rozwinąć potencjału, który wciąż mi się jeszcze kotłuje w głowie i zebranych luźnych zapiskach.
Nie mogę powiedzieć, że mam plan alternatywny, któremu poświęcę się teraz po rezygnacji z doktoratu
[cenzura]
Zdążyłem się już jednak przekonać, że ucieczka z doktoratu nie jest prostą sprawą. Wiele rzeczy trzeba zaczynać od nowa, łącznie z określaniem swojej pozycji wśród ludzi i wewnątrz własnego światopoglądu. W każdym razie nie wygląda na to, żebym miał zerwać z poszukiwaniem wartości, z zainteresowaniami badawczymi, jakie wypracowałem od połowy swoich studiów ani ze środowiskami, z którymi moja obecność w ramach Akademii pozwoliła mi się związać.
[cenzura]



Następnie minęło trochę czasu, podczas którego nie zdarzyło się nic i pośród tego nic, z zaskoczenia wywołałem w swojej ręce procedurę wysłania kolejnych 3 maili, które zakończyły mój doktorat.
Potem drżały mi nogi i, co chyba bez znaczenia, nad miastem pojawiła się burza.

Tschüss, my destiny!

czwartek, 14 sierpnia 2014

która podstawa jest podstawowa?

Wybierając się na studia chciałem dowiedzieć się jak działa świat u swoich podstaw. 
Zgodnie z tą myślą (no tak – i kilkoma innymi kompromisami do tego) wybrałem kierunek studiów i dziwiło mnie w jaki sposób inni doszli do swoich, całkiem innych od moich, wyborów. Nie rozumiałem czym się kierowali, dopóki nie dowiedziałem się, że chcieli dowiedzieć się jak działa świat u swoich podstaw. Pod tym właśnie pretekstem wybierali studia medyczne, historyczne, politechniczne, psychologiczne, matematyczne, filozoficzne, filologiczne lub socjologiczne.
Wygląda na to, że tylko studia ekonomiczne wybierają tacy, którzy chcą jedynie zarabiać pieniądze.

wtorek, 12 sierpnia 2014

rzeczywiście nie znoszę pożegnań

Napisałem już do promotora, do zastępczyni do spraw dydaktycznych i do współlokatora, z którym miałem mieszkać dalej w nowym roku akademickim. Myślę, że napisałem wystarczająco dyplomatycznie. Napisałem, ale nie mogę się zebrać, żeby wysłać. Nawet żeby napisać, musiałem o tym myśleć, jako o tekście zadanym na temat, jako o ćwiczeniu bez konsekwencji. Nie udało mi się niestety z tym samym podejściem wkleić do maila i kliknięciem zerwać swoich szczytno-dręczących więzi.


1)
Szanowny Panie Profesorze,

Piszę do Pana w ważnej i zawstydzającej sprawie.
Po trzech latach namysłu i dwóch latach studiów, postanowiłem zrezygnować z doktoratu. Przepraszam za nagłość informacji i mam nadzieję, że nie trafiam z nią w niestosowny z jakichkolwiek przyczyn moment.
Domyślam się, że tego rodzaju decyzja wymaga wytłumaczenia. Postaram się sformułować je krótko. Zabrakło mi środków, wiary w siebie, umiejętności i wytrwałości. Można więc powiedzieć, że rezygnuję z biedy (oraz związanych z nią upokorzeń), z głupoty i ze strachu.
Nie jestem zadowolony z siebie jako z doktoranta. Nawet jeśli się starałem i odnosiłem pomniejsze sukcesy lub odczuwałem doraźne satysfakcje, to z reguły wypadałem poniżej swoich oczekiwań – zwłaszcza, że chciałem, aby te oczekiwania dorastały do doniosłego i wrażliwego frontu, jakim jest kulturoznawstwo.
Myślę, że rezygnacja to zła decyzja. Wiem, że będę jej żałował przez całe życie. Jednak w ostatnich kilku miesiącach zgasłem na tyle, że nie czuję się na siłach kontynuować studiów w bardziej wartościowy sposób niż tylko przyzwoity.
[cenzura]
Dziękuję za pomoc, naukę, wyrozumiałość i poświęcony mi czas.
Przepraszam za zawiedzione zaufanie.
Jeśli powinienem wobec Pana (ze względu na funkcję opiekuna lub osobiście) dopełnić jakichś obowiązków, proszę o informację.


2)
Szanowna Pani Doktor,

Jako, że zrezygnowałem z kontynuowania swoich studiów doktoranckich, proszę o nie uwzględnianie mnie w przydziale godzin dydaktycznych na kolejny rok akademicki.
Tak Pani, jak i Instytutowi w całości nadal kibicuję i życzę wszystkiego dobrego.


3)
Hej,
mam słabe wieści...
Postanowiłem, że rzucam doktorat. Powodów mam wiele, za to alternatyw bardzo mało.
Ale nawet jeśli to najgorsza decyzja w moim życiu, to już jej nie zmieniam.
A dla Ciebie wieść jest to słaba, bo w związku z tym będę musiał wylecieć z akademika.
Mi też się to nie podoba, ale zamiast popadania w dalsze wątpliwości, powinienem raczej zacząć układać się na nowo. Będę więc szukać jakiegoś pokoju i chyba już od września.
Przepraszam więc, że Cię w ten sposób "zdradzam". Tak mi niestety wyszło.
Mam nadzieję, że trafisz jednak możliwie najlepiej z pokojem w kolejnym roku.


4)
A najgorsze wciąż przede mną. To samo będę bowiem musiał zakomunikować mojej mistrzyni. To będzie dopiero egzamin.
Nie jestem jednak przyzwyczajony by grać o takie stawki, jak terminacja studiów.

sobota, 9 sierpnia 2014

singielska kuchnia

olśniła mnie dzisiaj myśl inwentaryzacyjna na temat mojego wyposażenia kuchennego.
okazuje się, że mam 4 sztućce (nóż, widelec, łyżka i łyżeczka - wszystkie innego rodzaju), 2 talerze (mniejszy i większy), 2 kubki (obydwa gratisy od czegośtam), 1 stary garnek, 1 zniszczoną patelnię, do której nawet tłuszcz przywiera, 1 dziurawy czajnik oraz 1 ścierkę.
dobrze, że nie miewam gości

AKTUALIZACJA 11.8.014
mam 1 kubek

czwartek, 7 sierpnia 2014

nauka jako środek nasenny

Ludzie nie lubią nauki. Nie lubią jej, bo opanowani są chęcią konkretu, uważają, że konkret istnieje i do niego powinno się ograniczyć przekaz między ludźmi.
Przyzwoici naukowcy wiedzą za to, że konkret to tylko mętny konsensus, który bez odpowiednich definicji i obwarowań nic nie znaczy.
Nauka to (nie tylko, lecz właśnie-aż) długie i żmudne wprowadzanie do tego, o czym i pod jakimi warunkami można w danym temacie pomyśleć jako o aktualnym zarysie konkretowości.

niedziela, 3 sierpnia 2014

cymbał a orkiestra

Wychodząc naprzeciw stereotypowi, jaki wobec mnie najłatwiej sformułować i do którego potwierdzenia zdarzyło mi się dostarczyć tylu powodów, chciałbym powiedzieć, że tak, ale też i nie.
Wiem przecież dokładnie i od początku, nawet jeśli momentami cokolwiek niewyraźnie, kim chcę być.
Orkiestrą!
Wszystkim w jednym.
Możliwością wykonania dowolnego dźwięku, a w szczególności interferencji tych dźwięków.
Chcę grać symfonie, koncerty, partytury, etiudy, opery.
Chcę grać jazz, folk, techno, rocka, gospel, big-beat, muzykę klasyczną i dubstep.
Wszystko na 110 instrumentów, 6 głosów, 2 ręce i 1 syntezator.
Chcę być skłonnością do harmonii i przyjemnością z zaburzania jej.
Chcę być igraniem z gustem, oczekiwaniami i kliszami.
Chcę być repertuarem ściśle dopasowanym do przygodności życia.

W tym wszystkim tylko status dyrygenta wciąż pozostaje nieokreślony

poniedziałek, 21 lipca 2014

wielolicowość

Wszyscy wiedzą, że wewnątrz wszystko wygląda inaczej – że mamy bałagan, że klniemy, jesteśmy leniwi i mamy całkowicie wyjebane. Nie kryjemy się z tym ani trochę.
Równie dobrze wszyscy wiedzą, że na zewnątrz wciąż trzeba udawać profesjonalizm, zgrywać się, zapewniać i grzecznie potakiwać lub grzecznie narzucać się ze swoją pewnością.
Za to nikt nie wie co to jest konstruktywizm vel. konstrukcjonizm.
Nikt nie nazywa się też z żadnego z powyższych powodów hipokrytą. Za to chętnie wyrzucał będzie innym choćby najmniejsze odstępstwa od wyobrażonej idealnej normy.

niedziela, 20 lipca 2014

czy wolno mi Cię zdradzić?

Jedyną w moim życiu kochanką była i bywa jeszcze czasami teoria. Do wielu wzdychałem, za wieloma się rozglądałem i wiele ich ukradkiem podglądałem, ale tylko z teorią miewałem stosunki. Jest rzeczywiście wymagająca, ale w moim doświadczeniu wciąż była bardziej dostępna niż inne. Możliwie dlatego, że jest z zasady poligamiczna i ponadprzeciętnie płodna. Jak widać choćby po zakamarkach tego bloga, z opisywanego tu związku były nawet bękarty. Najmilsze dla mnie jest jednak, że to ona jedyna dawała się kochać nieskończenie, zawsze otwarta, a nawet wyzywająco gotowa na moje przyjście. Nigdy nie zabrakło też w naszych stosunkach wyzwań, trudności możliwych i niemożliwych do przejścia, ani planów na przyszłość.

piątek, 18 lipca 2014

nieszczęsne pary

Dzisiaj byłem na parze rozmów kwalifikacyjnych. Jedna na stanowisko portiera w hotelu. Druga na stanowisko akwizytora do naciągania nieświadomych ludzi na fikcyjne umowy podszywając się pod znane firmy. O działalności tej drugiej firmy dowiedziałem się już wcześniej, więc pojechałem na rozmowę tylko po to, żeby zrobić skurwysyńską chryję i taką też zrobiłem. Obsmarowałem ich już też w internetach i w mailach do kilku mediów i urzędów. Skoro walka klas, to walka klas!
Dzisiaj dostałem też (jedną) parę ofert zatrudnienia. Pierwsza w firmie, w której mógłbym się czegoś nauczyć, ale tylko na słabo płatny i krótki staż bez pewności, co później. Druga od firmy, w której teoretycznie wciąż jestem zatrudniony, ale do nowego projektu, w którym nie nauczę się nic nowego, chociaż na krótko metę opłaci mi się dużo bardziej. Gdyby tak chociaż odezwali się w odstępie kilku dni, to może bym drugą w kolejności ofertę zlekceważył. Ale musiały zdarzyć się dwie w odstępie kilku godzin. Boję się, że aby zwolnić się z odpowiedzialności, będę znów musiał znaleźć trzecią drogę. Właściwie już od ponad roku nie uciekałem za granicę...

czwartek, 17 lipca 2014

odczepiny

Z plotek rodzinnych dowiedziałem się, że mój kuzyn za rok się żeni.
Nigdy nie byłem na weselu i wolałbym prawdę mówiąc podtrzymać tą tendencję chociaż do końca życia, dlatego już teraz zacząłem kombinować jak by od tej pierwszej okazji, która może mnie pośrednio dotyczyć sprytnie i bezapelacyjnie wykręcić się.

niedziela, 13 lipca 2014

w górę i w dół wychodzi mi bokiem

Zaszedłem wysoko, ale chyba niepotrzebnie. Spędziłem tu rok na 2 piętrze, potem rok na 3, na wakacje dali mi 4. W tym akademiku nie ma więcej pięter. Nie miejsce na historyczne żarty o wychodzeniu przez komin – sugestia każe spodziewać się powrotu do suteren.
Kolejny mój towarzysz życia w postaci przypadkowego współlokatora nieprzypadkowo okazał się być doktorantem - doktorantem już tylko formalnie i na potrzeby mieszkaniowe, człowiekiem mimo że z pasją do studiowania to bez pasji do doktoryzowania się, człowiekiem, który właściwie już się odciął. 
Chociaż kolejni moi współlokatorzy emocjonują mnie coraz mniej (nawet, jeśli ostatni byli sympatyczni) (swoją drogą, jeśli dobrze policzyć, to w ciągu roku nazbierałem dwunastu, do czego nie wliczam pobytów u rodziny ani w charakterze gościa), kto mógłby obecnie zrozumieć tego kolesia lepiej niż ja?

sobota, 12 lipca 2014

dla odmiany wstawiam cytatę

Wstawiam, jak powiedziałby Jerzy Kmita, cytatę, przez zbieg okoliczności akurat z Jerzego Kmity i w odniesieniu do neopragamtystycznej relatywizacji pojęcia prawdy, przyznając z góry, że jeśli tak jest, a to całkiem możliwe, to umiem interesować się i umieć tylko to drugie:

mamy więc do wyboru sprzeczność wewnętrzną albo regres do nieskończoności

Jerzy Kmita, Rorty i Putnam wobec relatywizmu kulturowego, w: Idem, Późny wnuk filozofii. Wprowadzenie do kulturoznawstwa, Poznań 2007, s. 169.

piątek, 11 lipca 2014

cytuję bo wydmuchałem prawie 2 promile Becketta

To przerażające odkrywać siebie w kimś, zwłaszcza w kimś martwym, niedostępnym, dalekim. Nie przynosi to nic dobrego.

- No cóż – powiedział – pamiętam, jak mówiłem, a raczej powtarzałem za kimś, ty zaś sprawiałaś wrażenie, że słuchasz, rozumiesz i najwyraźniej się zgadzasz, iż wcale nie wtedy, kiedy... ee... on trzyma ją w ramionach, nawet nie wtedy gdy jest powściągliwy i dzieli z nią, że tak powiem, jej nastrój i istotę, lecz dopiero wtedy, kiedy może usiąść spokojnie sam, we względnej ciszy i doświadczyć wizji z jej powodu lub wysmażyć dla nie wiersz, słowem, gdy faktycznie czuje, że ona szamocze się w katakumbach jego ducha, wówczas posiada ją prawdziwie i w pełni, jak Pan Bóg przykazał.

Samuel Beckett, Sen o kobietach pięknych i takich sobie, przeł. Barbara Kopeć-Umiastowska, Sławomir Magala, Warszawa 2003.

czwartek, 10 lipca 2014

list do M.

Przy całej inherentnej dla mojego życia beznadziei, pozostaję wybornym spekulantem nadzieją. Z przekraczającą moją świadomość skutecznością rozbudzam w sobie raz po raz nadzieję i rozdymam ją jak bańkę aż do rozmiarów właściwych ciałom niebieskim, a w związku z tym jej krawędź przybiera grubość właściwą pojedynczym wiązaniom międzyatomowym. Moje nadzieje nie są więc nawet płonne – są tragicznie łatwopalne. Wybuchowe nawet. Na sposób dojmująco logiczny im większe nadzieje, tym większe niebezpieczeństwo i huk w wyniku ich pierdolnięcia.
Ponieważ moje nadzieje chcą zarazem dotyczyć tylko spraw namiętnych, niezbędnych i wysoce egzaltowanych, spekulacje, które wyczyniam są tym bardziej bolesne. W ramach tortury rozciągają mnie między biegunami. Szybkość puchnięcia, najpierw bańki, a potem dupy po kolejnym następującym po próbie ujeżdżania bańki upadku wzmaga moje naiwne cierpienia.
Pisze więc do ciebie, Matko moja – Nadziejo – z tym kolejnym wyrzutem, że znów pozostawiasz mnie w tym samym, tak znanym mi miejscu pod takoż znanym, bo przysłowiowym epitetem.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

osobisty trener

Jako ekspert posiadający solidne doświadczenie i uznanie w praktykowanej branży, prowadzę zindywidualizowane doradztwo z zakresu marnowania życia. Jeśli masz dość pochłaniającego Cię marazmu i pragniesz w końcu odmienić swój los, posiadam bogaty repertuar ofert, porad i wskazówek, które niezawodnie zawiodą Cię do osiągnięcia celu. Nieważne jak zaawansowany/a jesteś w marnowaniu sobie życia, czy też może dopiero zastanawiasz się nad wstąpieniem na tą drogę – w każdym przypadku służę profesjonalną pomocą. Gwarantuję poufność, przyjazną atmosferę współpracy oraz szerokie spektrum możliwości degradacji.
Doskonałe efekty mojej pracy poświadcza poniższy blog oraz rekomendacje zadowolonych klientów:

„Dzięki Panu Leonowi odnalazłem swoje prawdziwe Ja. Teraz marnuję życie bez kompleksów”
Tomasz (27 l.), informatyk

„Serdecznie dziękuję za otworzenie mi oczu na ogrom możliwości. Dzięki Pana pomocy nauczyłam się marnować życie z niesłabnącą pasją.”
Kasia (21 l.), studentka

„Jak na usługi tej klasy (co najmniej europejskiej!), ceny Pana Leona są naprawdę przystępne. Polecam każdemu!”
Anna (34 l.), przedsiębiorca

„Okazało się, że nigdy nie jest za późno żeby zmarnować sobie życie.”
Zbigniew (52 l.), technik mechanik

Podejmij wyzwanie!
Nie czekaj – im szybsza decyzja, tym lepsze efekty!
Zapraszam do kontaktu i polecam marnowanie życia.

niedziela, 29 czerwca 2014

bardzo pierwszy

Pierwszy raz jest na tyle silnym doświadczeniem, że w chyba każdym indywidualnym i zbiorowym odczuciu staje się paradygmatyczny.
Nie zależy to nawet od tego, czy pierwszy raz dokonuje się w kontakcie z kopią, fałszerstwem czy przestępstwem. Pierwszy raz może być miły lub złowrogi, dobry lub podły, udany lub nie.
Zawsze zostaje, formuje, narzuca.
Przy odrobinie szczęścia i sprawnego konstrukcjonizmu może nawet zostać ogłoszony tradycją. 
Nawet jeśli pamięć zaciera go przez swoje kolejne przywołania, naddatki i remiksy, pierwszy wciąż nawraca swoją pierwotną powtarzalnością, która nie musi nawet sięgać illis temporis.
Dlatego też nie mogę się przyzwyczaić do oryginałów utworów, które poznałem przez cover lub nawet podsłuchane mamrotanie. 

sobota, 28 czerwca 2014

prepostmodernizm

Neandertalczyków to też na pewno postmodernizm zabił. Ze swoim dużym mózgiem musieli być zbyt wrażliwi w konfrontacji z tym prymitywem od którego pochodzimy, a który nazwał się po drodze myślącym.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

niedziela, 15 czerwca 2014

ekstremalne oszczędzanie

Kasza jest droga.
Jak wszystko co lubię, oszczędzam ją więc w szczególny sposób.
Dzisiaj zjadłem ostatnią torebkę z paczki kupionej w poprzednim roku akademickim (obecny rok akademicki skończył się dzisiaj).
Postanowiłem uczcić ten fakt po hipstersku - oczywiście ironicznie:


czwartek, 12 czerwca 2014

podmiłość

To istna paranoja w jakim tempie i z jaką częstotliwością potrafi mi się odmieniać obiekt podkochiwania.
To podkochiwanie jest w dodatku ściśle cykliczne.
Właściwie co o roku podkochuję się w kim innym.
Latem w kim innym niż w trakcie jesieniozimoprzedwiośnia
W poniedziałki podkochuję się w kimś innym, w środy w kimś innym, a w niektóre weekendy w jeszcze kimś innym.
Nie działa to oczywiście z taką dwudziestoczterogodzinną precyzją. Wszystkie podkochiwania ciągną się jakoś w tle, ale jedno z nich lub kilka potrafi nagle wziąć górę, a potem równie nagle wyczerpać się, z powodów równie błahych, co ode mnie niezależnych.
Są też sprawy podkochiwania, które mają bliżej nieokreślony rytm i odnawiają się od okazji do okazji.
Nie mówiąc już o tych całkiem efemerycznych podkochiwaniach, trwających nawet tak krótko jak odwrócenie głowy w drugą stronę.
Czasem idąc w jedną stronę zaczynam podkochiwać się w kimś, by znaleźć sobie kogoś nowego do podkochiwania już w drodze powrotnej.
Oczywiście moje intencje w każdym przypadku są równie szczere i za każdym razem zaczynam planować całe przyszłe życie właśnie w takiej konfiguracji.
Żadnego z tych żyć nigdy nie zacząłem żyć.
Zastanawiam się tylko, czy taka strategia jest wystarczająca, żeby dożyć z nią aż do śmierci i wciąż mieć nadzieję.

sobota, 7 czerwca 2014

rozumieć kreatywność

Kreatywność to właściwie zdolność do pomyślenia tego samego inaczej.
Skoro tak się ją docenia i tak się jej poszukuje, to dlaczego wszelcy headhunterzy nie wykorzystają kogoś właśnie skrajnie innego, czy to pod względem pełnosprawności, etniczności, języka, czy religii?
Zazwyczaj nie wykorzystają, bo inność to jednocześnie niezrozumiałość.
To co najbardziej kreatywne nie może być rozpoznane jako kreatywne, bo jest zupełnie inne.
Kreatywność jest autystyczna, kabalistyczna, nieprzystępna.
Dlatego to, co nazywa się kreatywnością to zdolność pomyślenia inaczej, ale tego samego (niekreatywnego), według starych (niekreatywnych) reguł, wyrażenie tego w rutynowym (niekreatywnym) języku i zakomunikowanie tego niekreatywnym.
A w duchu postmodernistycznym wypadało już dawno ogłosić śmierć kreatywności, bo przynajmniej pod tym pojęciem, jest ona już tylko propagandową nowomową.

niedziela, 1 czerwca 2014

stronienie od bezstronnych

Bezstronni są niepotrzebni, a gdy mówi się o potrzebie bezstronnych, to i tak z góry się ich odrzuca i wyklucza szansę ich odnalezienia, bo ustanowienie ich przez kogoś jako bezstronnego sędziego już jakoś wiąże z ustanawiającym. Bezstronnym można być tylko w samotności i poza czyjąkolwiek wiedzą. Tylko wtedy da się rozstrzygać na sposób obiektywny o sprawach świata. Jednocześnie dzięki temu rozstrzygnięcia te nikogo nie interesują, bo w obiektywnym świecie nikt nie żyje, a między nami i po prawdzie mówiąc obiektywny świat jest jedynie światem tych splątanych subiektywności, interesów i interesowności.

czwartek, 29 maja 2014

klękać przed licencjatem

Ludzie są w miarę w porządku dopóki nie założą na siebie wszystkich tych masek, statusów, tytułów, outfitów, symbolicznych uniformów i wszystkich związanych z nimi roszczeń, marzeń, złudzeń.
W efekcie wymaga mezaliansu, żebym ja wyzbyty nadziei w podartych spodniach spróbował przeprosić zastawiającą przejście na chodniku panią z wyfryzjerowanym yorkiem i torebką od Luja Włitona albo pana, co to on jest ceoem i jeździ samochodem z figurką kota na masce.

poniedziałek, 26 maja 2014

nie zorganizuję rewolucji

Oczywiście, że wolę działać niż myśleć.
Tyle tylko, że zbyt długo nie dostrzegałem fałszywości tak formułowanej dychotomii.
Jedna sprawa, że nie da się działać bez myślenia, choćby było to myślenie nieuświadamiane już dzięki uprzedniemu myśleniu i długotrwałej praktyce.
Inna sprawa, że działanie to też rodzaj myślenia.
A jeszcze kolejna, bodaj najtrudniejsza dla mnie to ta, że nie ma działania jako takiego, bo aby móc działać jakiekolwiek działanie, trzeba je najpierw zorganizować – wszystko, co to działanie otacza, umożliwia, daje mu miejsce na zaistnienie i posiadanie znaczenia.
Najprostszym, najbardziej od dawna aktualnym i nieprzypadkowym przy tej okazji przykładem będzie rewolucja, której zawsze tak wielu chce i oczekuje, gotowi w każdej chwili do działania, wiedząc jednak, że ich działanie nic nie da, bo rewolucja wymaga ogromnej organizacji. Bardziej doświadczeni spodziewają się też, że właśnie ta organizacja, której wymaga rewolucja, jest pierwszą oznaką upadku rewolucji. Umożliwiająca rewolucję organizacja już jest reakcją. Każda organizacja dąży do konserwacji i biurokracji, a przecież tym sprzeciwiają się zazwyczaj rewolucje.
Organizacja jest więc o tyle niezbędna, co zdradliwa, a nawet zdradziecka.
Być może dlatego rewolucyjnie można tylko i wyłącznie myśleć.

piątek, 16 maja 2014

cytuję... słownik

Nawet do słownika da się nabrać więcej sympatii niż do niektórych ludzi. Jeden z nich właśnie zaskoczył mnie przykładem sentencji z użyciem słowa, które sprawdzałem, a które w cytowanym nie ma zresztą żadnego znaczenia:

"To close, Mr Delors said that no one can fall in love with the internal market"


czwartek, 15 maja 2014

strategia rozwoju obszaru kompetencji biznesowych

W całych tych biznesach najważniejszą umiejętnością jest posługiwanie się eufemizmami (inaczej: lizanie się po chujach lub, w wersji dla wrażliwych, wchodzenie w dupę) - w każdej sytuacji i wobec każdego. Nieważne czy się tłumaczysz, chcesz coś sprzedać, usatysfakcjonować kogoś, czy tylko wypaść - wszystko trzeba ubrać tak, żeby znaczyło w gruncie rzeczy niewiele, żeby całe znaczenie i cała prawda w temacie zniknęła pod warstwą uspokajającej paplaniny słówek gładkich, już modnych, a jeszcze wydających się specjalistycznymi i umiarkowanie górnolotnymi.
Najważniejsze jednak w całej tej grze to żeby całą eufemistyczność również ubrać w odpowiednie eufemizmy i przekonać siebie samego, że sprzedaje się ekskluzywny, wysoce fachowy i rasowy, pożądany przez tych, którzy sobie nie mogą na niego pozwolić produkt, a nie te banialuki z lukrem, które się faktycznie sprzedaje.

poniedziałek, 12 maja 2014

to ja nakręcam wasze wypłaty

Ktoś mógłby mi zarzucić, że przez moją skrajną oszczędność powiększam swoją biedę, bo nie nakręcam gospodarki.
Tymczasem wręcz przeciwnie.
Jestem ostatnio tak rozrzutny, że podpalając gaz używam nowej zapałki, nawet jeśli obok jakiś gaz już się pali i mógłbym go wykorzystać we współpracą z jakąś używaną już zapałką.
Niechże przemysł zapałczany rośnie w siłę!

P.S. Czekam na oferty współpracy w zakresie zapałczanego marketingu i przypominam wszystkim przedsiębiorcom, że modni blogerzy są w cenie.

niedziela, 11 maja 2014

refleksyjność jako bariera

Problem w tym, że łatwiej napisać o tym jak napisać o refleksyjności niż napisać o refleksyjności.
Łatwiej byłoby mi napisać jak się pisze doktorat, niż napisać doktorat.
To jeszcze jedno piętno.
Cokolwiek robię, muszę wiele uwagi poświęcić temu, że to robię, jak to się robi, dlaczego to robię, dlaczego się to robi (lub dlaczego się tego nie robi). Połączenie tego z robieniem staje się czasem karkołomne, a za każdym razem niesamowicie męczące.

piątek, 9 maja 2014

sequel, czyli obietnica po fakcie

Wariacją na temat tego, że medium jest przekazem jest też prawo kontynuacji opowieści.
Spoty wyborcze partii rządzącej. Klip na 10lecie Polski w UE. Sprawozdania z wykonanego projektu. Raporty z badań. Relacje z randek. Być może nawet spowiedzi.
Najpierw powstają wizje, które zapowiadają przyszłość, obiecują, zapewniają, nęcą, tworzą świetlane obrazy.
W praktyce jak zawsze, chujowo, zwyczajnie, bez szczególnych zmian, bez fajerwerków.
A po fakcie robi się te przedstawienia, które sięgając wstecz do zapowiedzianej uprzednio przyszłości, pokazują to samo, ale mówiąc, że to przeszłość. Nawiązują nie do samej przeszłości – czyli nie do rzeczywistości, lecz do przedstawienia, które wcześniej zapowiadało, nęciło, obiecywało.
Są to sequele fikcji (która nie jest ani fabularna ani naukowa), a nie produkcje dokumentalne.

czwartek, 8 maja 2014

jeśli p to q

Jakież to zabawne złudzenie, że wszystko można zrobić właściwie jeśli tylko dobrze się do tego przyłożyć. Jakby te urzędniki się trochę postarały, to nie musiałbym stać w kolejce. Jakby się autor przyłożył, to książka byłaby bardziej zrozumiała. Gdyby sportowiec poważnie traktował treningi, to by nie przegrywał. Gdyby kózka nie skakała, to by karku nie złamała. Jakby była obiektywna, to by powiedziała prawdę. Gdyby się uczył, to by miał pracę. Gdyby ludzie chcieli, to byłoby w tym kraju dobrze. Jakby się chłop starał, to bym go nie zdradzała – o! – a to jeszcze co innego.

wtorek, 6 maja 2014

cytuję z dedykacją dla wszystkich tytułujących się

Często widuję ludzi, którzy twierdząc, że studia niczego nie uczą, jednocześnie posługują się nie tylko wobec mnie najbardziej drażniącym na świecie pytaniem "co można po tym robić?", oceniają ludzi według wykształcenia, a także przedstawiają się jako specjaliści po specjalistycznych studiach i żądają na tej podstawie przyznania prerogatyw we wszystkim co możliwe.
W związku z tym jeden z moich mistrzów o uzurpowaniu sobie statusów:

„W odróżnieniu od posiadaczy kulturowego kapitału pozbawionego szkolnego poświadczenia, których można zawsze zmusić do wykazania się, ponieważ są oni jedynie tym, co robią, czyli zwykłymi dziećmi swoich dzieł kulturowych, posiadacze tytułów kulturowego szlachectwa [...] mogą zadowolić się tym, czym są, ponieważ wszystkie ich działania warte są tyle, ile wart jest ich sprawca, i afirmują oraz podtrzymują istotę, na mocy której są realizowane. Określani przez tytuły, które ich zarazem predysponują i legitymizują do bycia tym, kim są, które czynią z tego, co robią, manifestację istoty zarazem poprzedzającej i przewyższającej swoje przejawy”. 
 
Pierre Bourdieu, Dystynkcja. Społeczna krytyka władzy sądzenia, przeł. Piotr Biłos, Warszawa 2005, s. 33.


poniedziałek, 5 maja 2014

tradycyjnie chujowo – chujowo, ale tradycyjnie

Kiedyś myślałem, że narzekania, których muszę wysłuchiwać i które podsłuchuję są zobowiązaniami do zmiany, że są wezwaniami do stwarzania lepszego świata i stawania się lepszymi ludźmi. Wierzyłem, że stereotypy nie tylko można, ale i trzeba łamać. Chciałem likwidować te zacofane i bezrefleksyjne błędy ze swojego myślenia. Wierzyłem nawet w oświecenie.
Obecnie widzę, że ludzie potrzebują właśnie tych wszystkich stereotypów, zabobonów i niekonsekwencji, na które wciąż narzekają, a nade wszystko – potrzebują właśnie tego narzekania. Byleby tylko obiekt narzekania był znany, tradycyjny, z góry założony, tym narzekaniem właśnie wyprodukowany i przez narzekanie odtwarzany na chwałę stabilności tego „chujowo”, w które wolimy się wtłoczyć niż szukać nieprzewidywalnej i nielojalnej wobec historii poprawy.

piątek, 2 maja 2014

dla Eureki

Wielu opowiadających opowiadaczy opowiada o jakichś momentach przełomowych w ich życiach. Zazwyczaj przedstawiają to jako nagłe olśnienie - że nagle zdali sobie z czegoś sprawę, że spłynęło na nich błogosławieństwo, że zrozumieli, że na oczy przejrzeli, że postanowili odmienić swoje życie.
Jest więc moment, w którym pojawia się genialna myśl i od tej pory wszystko jest inne i nabiera sensu i wiadomo co robić i wszystko następujące jest temu podporządkowane.
Muszę przyznać, że nie rozumiem.
Mi też zdarzają się myśli, które daje się opisywać w ten sposób, ale drobne różnice nie pozwoliły mi zostać opowiadaczem takich opowieści.
Bo skąd niby mają pewność co do tej właśnie myśli (chyba że to desperacja, która swoją drogą w moim przypadku nie pomaga)?
Skąd na podstawie takiego jednego olśnienia wiedzą nagle jak działać (wiedza a działanie to nawet ontycznie dwie sprawy)?
Jak można zastosować przełom w życiu (stosowałem w granicach moich możliwości przełomy, ale one też nie pomogły)?
I jak się przydarza ta pojedynczość? Mnie te nagłe, nieubłagane, szokujące, rewolucjonizujące, załamujące lub pobudzające, olśniewające, kreatywne, silne, genialne myśli nachodzą zazwyczaj po parę razy dziennie. Na pewno za dużo ich przerobiłem, żeby móc zrealizować choćby połowę (pomijam to, że niektóre wzajem się wykluczają), za dużo żeby wierzyć w ich rewolucyjność, genialność i potencjalność. To chyba właśnie ich wielość męczy mnie najbardziej i uniemożliwia przy okazji jakąkolwiek pewność i wiarę w możliwość zasadnych i trafnych wyborów.

środa, 30 kwietnia 2014

meta-osoba - meta-spotkanie

W kontaktach z ludźmi istnieje jakieś prawo kontynuacji. Działa ono typowo chronologicznie – w perspektywie ogólnego krótkiego trwania, ale niekoniecznie odnosząc się do tej samej osoby. Kogokolwiek jutro nie spotkam (chyba, że nie spotkam nikogo – wtedy po prostu: przy następnym spotkaniu), będę z nim lub nią w pewnej mierze kontynuować ostatnie spotkanie, jakie mi się zdarzyło. Każdy kontakt, z kimkolwiek bądź, jest następnym w kolejności doświadczeniem określonym jako spotkanie, jest kolejnym epizodem spotykania. Podobnie, jeśli już dotyczy to ludzi, każdy kolejny napotkany człowiek, jest człowiekiem siłą rzeczy podobnym, nawet bez intencji przypominającym, a może nawet porównywanym do poprzedniego.
W czasach takich jak te, ktoś podobnie wyczulony na punkcie swojego egotyzmu jak ja, skłonny byłby mi zapewne zarzucić, że zbyt mało indywidualizuję ludzi i godny jestem przez to potępienia.
Nie mam przecież zamiaru powiedzieć, że ludzie są wymienni – ale poczułem się przekonany, że traktują się oni nawzajem jako w-ostateczności-czemu-nie-wymienni.
Nieraz mówię pewnym ludziom to, co chciałem powiedzieć innym ludziom, ale z różnych przyczyn mi się nie udawało.
Spotkania nasycają i pozostawiają nas z pewnymi emocjami, postawami, refleksjami, problemami i z wieloma takimi nie da się zrobić nic innego niż podzielić się z kimś kolejnym (bo niekoniecznie z tym samym), a nawet nie dzieląc się – wydzielać i nasycać innych tymi emocjami, postawami lub refleksjami.
Nasze relacje z innymi są więc jednocześnie relacjami z ich relacjami z innymi.

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

cytuję i wciąż pytam wiatru

Historia tego czegoś więcej niż moja naiwność jest długa.
Ciągle nie umiem też przestać liczyć na to, że the times, they will be a changin'

środa, 23 kwietnia 2014

przypadkowe tożsamości

Jestem, choć przecież nie zabiegałem: prymitywistą, straight-edge'm, emocjonalny, nieśmiały, kibicem, solipsystyczny, mężczyzną, badaczem kultury, wykształciuchem, mieszczuchem, domatorem, estetycznym minimalistą, aksjotycznym maksymalistą, idealistą, subaltern'em, new-age'owcem, relatywistą, konstrukcjonistą, ankieterem, jednorazowym copywriterem, moralizującym bólem w dupie, rowerzystą, chuderlakiem, łowcą przecen, eskapistą, podstarzały.

piątek, 18 kwietnia 2014

poradniki odradzam

Straszne jest też, że ludzie czytają te jak dla najgłupszych i najbardziej naiwnych dzieci pisane poradniki i wierzą, że w ich pobieżnej lekturze osiągają obiektywną wiedzę, a emocje jakie towarzyszą im w kontakcie ze spektakularnością narracji i anegdot oznaczają odkrywanie prawd życia, które sami mieli na końcu języka i zawsze chcieli działać właśnie w taki sposób, w jaki próbujący zarobić trochę kasy autor upraszcza im całość świata i stawianych przezeń wymagań do postaci zgrabnej bajki. W efekcie takich przeżyć – bo nie jest to przecież nabywanie wiedzy – ludzie, o których mowa, tym mocniej fiksują się na przeczytanych poradach i z uporem oraz poczuciem wywyższenia z powodu przejrzenia tych rzekomych zasad rządzących życiem wcielają w działania slogany autorów poradników, nie potrafiąc już dostrzec, że robią z siebie idiotów i są dla otoczenia nie tyle przedmiotem zazdrości z powodu osiągnięcia tej kompatybilności z sobą/ego/naturą/czymkolwiek, lecz są uciążliwym i żenującym przykładem zadufania opartego na poznawczej dewiacji.

wtorek, 15 kwietnia 2014

dialektyka postmodernizmu

Nikt kto nie wejrzał postmodernizmowi prosto w twarz nie powie mi, że życie jest łatwe, rzeczywistość prosta, a świat do opanowania.
Nie potrafię uwierzyć niczyim dobrym i życzliwym poradom. Widzę w nich tylko kolorowane przez błyszczące barwy popkultury slogany skierowane w przyszłość. Można je budować tylko na wykluczeniach, na odcięciach, na zapomnieniu, na ignorancji.
Nie widzę możliwości, by jednocześnie traktować świat poważnie i hasać po nim z niewzruszonym uśmiechem na twarzy.
Oczywiście, że ci którzy zostali przez postmodernizm dotknięci uciekają od niego, ale co jeśli właśnie w tej ucieczce zawarta jest cała obrzydliwość survival value, po której przyjdzie znów wszystko przed czym rzekoma ironia postmodernizmu ostrzegała i być może niektórzy ockną się później syci - ale znów z krwią na rękach i wokół ust.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

czy te pomyłki są freudowskie?

To ciekawe, że najczęstsze i zawsze te same błędy robię w pisaniu tych słów, które wykorzystuję w swoim naukowym pisarstwie najczęściej i którym winien jestem szczególny szacunek, to znaczy w hsitorii i kutlurze.

niedziela, 13 kwietnia 2014

wierzę w jeże

Po okresie, w którym zdążyłem już niemal sfiksować i niemal wydobrzeć, pani perłowa nagle pojawiła się znowu, tym razem już jako bardziej złotawa.
Teraz moja skóra paruje winem, a głowa myślami, które nie rzadziej niż co trzy minuty wracają do niej, do wczoraj i do tego być może najbardziej bajkowego miejsca, w jakim moje ciało zatrzymało się w tym mieście, do myśli, których nie wypowiedziałem, do pytań, które potrzebuję zadać i do tych pytań, na które zapomniałem odpowiedzieć, a w końcu do jeża, który nam towarzyszył.
Zupełnie mi to parowanie rozbija dzisiejszą robotę, bo zamiast rozumienia filozofa, którego czytam, wciąż myślę o filozofach, jakich używaliśmy wczoraj.
To w nawiązaniu do szczeniactwa, o którym pisałem niedawno, a które wczoraj zarzuciliśmy pannie o dziwnym imieniu, która własne marzenia o byciu w parze próbowała projektować na nas, bo, jak przyznała, sama od 7 lat kocha się w chłopaku z odległego miasta i nie jest właściwie pewne, czy on o tym cokolwiek wie.
A poza tym to fascynujące, jak na bezrybiu i syrena staje się rybą, a pod wpływem euforii ze spotkania, niknie zupełnie potrzeba zastanawiania się nad rybością, nawet jeśli racjonalizmy podpowiadają, że syrena przerasta szklaną kulę, w której według wszelkich standardów ryba powinna się znaleźć w wyniku połowów.
Z drugiej strony, skąd taki niedoświadczony rybak, który od dawna nie widział nic bardziej konkretnego niż burty jego łodzi i wariującą raz po raz niewyraźną linię pomiędzy niebem a wodą miałby mieć w ogóle pewność co do tego, jak wygląda ryba?

wtorek, 1 kwietnia 2014

samo-dzielność

Jakżeż denerwuje mnie, że wszystko wciąż zaczyna się i kończy tylko na mnie. Nawet jeśli coś do mnie dociera, to tylko ja jestem tego świadkiem, a jeśli coś ze mnie wychodzi, to jak kamień w wodę, bez skutków, bez odpłaty, bez radości. Nie wierzę, że to jest stan naturalny życia. Widzę wyraźnie, że to raczej mój solipsyzm, którego sobie nawarzyłem wierząc, że jestem niezależnym podmiotem, że samowystarczalność to objaw siły, że jestem sam z siebie zdolny do wszystkiego. Nie wiem, na którym etapie pojawia się stwierdzenie, że ludzie to tylko problem (u mnie pojawiło się chyba dużo dawniej), który w niczym nie pomaga. Jest to w każdym razie nadużycie. Ludzie to raczej wyzwanie, niż problem – przynoszą problemy, ale są też niezbędni do podtrzymywania się razem ponad niektórymi innymi problemami. Mój problem w tym, że nie ma już ludzi, o których mógłbym powiedzieć, że coś z nimi dzielę. Chyba jedynie poza przeszłością, tym najbardziej mętnym i bezwartościowym kapitałem. Wśród doktorantów jestem głupkiem, wśród ludzi z mojej dziedziny amatorem, w tym mieście wciąż jestem z zewnątrz, wśród współmieszkańców akademika staruch ze mnie, wśród rodziny odmieniec, co nawet wódki wspólnie się nie napije, wśród większości znajomych moje zanurzenie w humanistyce jest zboczeniem, wśród szczęśliwych jestem wciąż poszukującą aporii marudą, wśród robiących kariery – pogubionym poszukiwaczem pewności, w robocie jestem podrzędny, tymczasowy i nie tylko nie legitymuję się formalnymi staraniami o bycie korporacyjnym szczurem, ale też ideowo korporacyjnością gardzę, gdziekolwiek się znajdę czuję się ponadto biedakiem – a wobec prawdziwych biedaków mam wyrzuty sumienia, że i tak wiedzie mi się póki co jakoś. Na dobrą sprawę w każdej sytuacji, w jakiej się znajdę, przytłacza mi ją zaraz jakaś zawarta we mnie fundamentalna ułomność, która wyklucza mnie z prawa do obecności.

niedziela, 30 marca 2014

czwartek, 27 marca 2014

nie kocha się starych szczeniaków

Choć w młodości zakochiwałem się w wielu to nie pokochałem się z żadną, a więc teraz, już na stare lata, wciąż czuję potrzebę miłości szczeniackiej. Żeby eksplodować wypowiadając po raz pierwszy w życiu pewne słowa, żeby wszędzie czytać i pisać to jedno imię, żeby nie móc się nadziwić dostępnością dla siebie cudzego ciała, żeby doznać prawie-że orgazmu zbliżając dłoń do dłoni, żeby słuchać kołaczącego serca, żeby (choćby przekornie) nie dowierzać, że ktoś może być mną zainteresowany, żeby oznajmiać światu wszem i wobec nawet w najbardziej apodyktyczny sposób, że istnieję w my, żeby nie troszczyć się o nic poza byciem blisko.
Tymczasem z każdym dniem mojego życia rosną wymagania wnoszonego aportu, powinienem być kompletną maszyną, przygotowaną do wejścia od razu w związek, bez żadnego zdziwienia i wątpliwości, bez zaburzania obowiązków wobec, których można być tylko drugorzędnością. Miałbym ponoć nawet znać siebie i wiedzieć co mogę i nie wykraczać już poza to, co wypada.
Mam zaszczyt przyznać, że jestem najbardziej niepraktycznym typem chłopa, jakiego kobiety pragną się wystrzegać.

środa, 26 marca 2014

płaskość schodów

Nie można zerwać z czymś nagle. Nie można włożyć się w formalinę, stanąć obok i zacząć od nowa. Nie ma punktów zero, a przynajmniej nie ma ich w historii, poza którą nikt z nas nigdy się nie znajdował. Zawsze trzeba powoli umierać i powoli się rodzić. Nie wiadomo, co boli bardziej. Rodzenie się może oczywiście dawać radość, ale nie wyobrażam sobie, że możnaby jednocześnie nie opłakiwać tego, co pozostawia się za sobą.

wtorek, 25 marca 2014

przedwielkanocne kuszenie

W jednym z budynków mojej trzeciej już almae matris spotkałem dzisiaj pisanki.
Mniejsza o to, że niemal miesiąc przed Wielkanocą.
Faktem czyniącym sprawę anegdotyczną jest, że były zrobione z całych jajek.
Mniejsza o to, że etnograficzna herezja.
Zajęło mi dłuższą chwilę oparcie się wyzbieraniu ich co do jednego i zjedzeniu ze smakiem okraszonym jeszcze darmowością i czynem ratownictwa przed marnacją.
Gdyby Szatan w ten sposób kusił Jezusa na pustyni, to dzisiaj nie mielibyśmy Wielkanocy.
No bo przecież w dupach się poprzewracało.
Całe jajka.
I to „L”-ki

poniedziałek, 24 marca 2014

zdefiniuj człowieka, a powiem ci kim jesteś

Siłą ludzi jest tworzyć wielkie idee, a potem wierząc w nie, zupełnie się do nich nie stosować. To okropna, nieuleczalna hipokryzja, ale pewnie tylko z nią da się żyć normalnie.
Gardząc tęsknię za nią, a tęskniąc za nią gardzę też sobą.

czwartek, 20 marca 2014

nieodziedziczywszy

To właściwie bardzo źle, że moi rodzice tak rzadko przynosili pracę do domu. Możliwe, że nie tylko sami chcieli mieć spokój, ale chcieli też, by moje dzieciństwo było wolne od obowiązków, które zdążą mnie jeszcze w życiu pognębić. Jednak gdybym był dzieckiem profesorów, to mógłbym jako w naturalny świat wejść choćby w filozofię czy dyskurs historii. Gdybym był dzieckiem złodziei, to może nauczyłbym się o wszystkich ciemnych sprawach, niezbywalnym trudzie życia i cynicznych sposobach ich obchodzenia. Nawet jeśli żadna z tych ofert nie jest chwalebna, to z pewnością mogłaby być przydatna i sytuowałaby mnie w określonej dziedzinie, w której mógłbym obnosić się z bajdurzeniem o talencie. Od moich rodziców można było się uczyć, ale nie starali się mi tego narzucać. Może i starali się. Może to tylko ja nie byłem zainteresowany sprawami żonglerki należącymi do jakiejś nic nieznaczącej dla mnie firmy liczbami.

poniedziałek, 17 marca 2014

o czym się szepcze w ostatnich ławkach

Gdyby przypadkiem rzecz cała miała nie zostać utrwalona w innym kontekście, to ja pochwalę się jakich mam niesamowitych kolegów, przytaczając ich jedną wymianę zdań, która odbyła się jako wymiana szeptów w ostatniej ławce w reakcji na temat zajęć, którym były refleksje nad pytaniem „po co nam humanistyka?”.
Rzecz potoczyła się przynajmniej bardzo mniej więcej następująco:
- Jak można w ogóle rozważać, czy humanistyka jest potrzebna?
- Ja jestem zdania, że humanistyka jest w ogóle niepotrzebna.
- Oczywiście. I właśnie dlatego warto ją uprawiać.

niedziela, 16 marca 2014

jestę nowelą

W całym tym stanie chujozy, nagle jednego dnia dostaję pracę przy całkiem intratnym i odpowiadającym mi (poza tym, że nie mam na nie czasu) zleceniu, drugiego dnia spotykam się z kobietą o perłowych włosach i genialnym (brilliant) umyśle, którą mógłbym zachwycać się i nie robić w życiu już nic więcej, a tylko chwilę po nadejściu trzeciego dnia jestem najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem na świecie.
Miałem chyba w punkcie wyjścia nadzieję, że ten blog będzie dokumentacją pewnego stanu przedłużonej młodości i okazją dla wyartykułowania możliwego tylko w jej ramach idealizmu, zawziętości i marzycielstwa. Coraz mniej zanosi się jednak, żeby ten stan miał jakiekolwiek ograniczenia czasowe. Wciąż ciągnie mnie tylko do rzeczy niemożliwych i do tych, do których się nie nadaję.
Tym samym moich nieistniejących czytelników mogę zapewnić, że podróż, w jaką chciałem was zaprosić z pewnością jeszcze kilka razy przekroczy granice Waszej cierpliwości. Jeśli ktokolwiek pomyślał, że coś mi się udało, to spieszę z ripostą i zapraszam do kontynuowania marnowania życia ze mną.

piątek, 14 marca 2014

bilden

Mam za złe ludziom z otoczenia mojej młodości, że byli tak ślepo uwzięci na robienie ze mnie mężczyzny w tym stereotypowym i szowinistycznym wydaniu, którego własne niepełne osiągnięcie sami sobie pewnie mieli też za złe i próbowali, jak od pokoleń było i jeszcze zapewne będzie, na mnie przenieść te pierwotno-oświeceniowe mrzonki.
Pomyśleć, że mogłem już dawno być człowiekiem.
A może nawet zostałbym mimo wszystko niezłym humanistą, którego teraz udaję, choć wiem, że nie mam podstawowego treningu, bo zamiast niego musiałem wypełniać przygotowywane na siłę rytuały, zastanawiać się dlaczego posiadanie chuja sprawia, że każe mi się akceptować jakieś określone „bo tak jest” i wymaga się ode mnie naturalizacji nie mających znaczenia postaw i poglądów. Zamiast rozwijania myślenia i życia, byłem raczej zmuszany do wstydzenia się za nie.
Nie powiem, że dawniej wdawałem się w bójki, rąbałem drewno, wbijałem gwoździe i grałem w piłę bez przyjemności. Ale dlaczego te przyjemności miałyby się przekładać na społeczne stosunki i zasady – tego nie rozumiałem.
Gdyby nie ilość projektowanych na mnie przez ludzi i instytucje chęci, pomysłów, złudzeń, nadziei, fanaberii i rozkazów, może potrafiłbym wiedzieć, co lubię robić i pogodzić się z tym bez panikarstwa.

niedziela, 9 marca 2014

spektrum

Nie ma dualizmów. Nie ma zbioru punktów. Nie ma nawet kontinuum. Jest spektrum.
Jest wiele pozycji, które się od siebie różnią. Bardziej lub mniej. Niektóre są do siebie dość podobne. Niektóre różnią się wyraźnie, ale wciąż dostrzegają pomiędzy sobą sympatyczne podobieństwo. Są też miejsca zupełnie różne.
Spektrum oznacza jednak, że z każdych dwóch, nawet diametralnie różnych od siebie początków można płynnie dojść do wspólnego zakończenia i stopić się w jedności.

wtorek, 4 marca 2014

ycie

Mądre narzędzie do blogowego anala (to taki pieszczotliwy skrót od analytics) powiedziało mi, że ktoś trafił na mojego bloga przez wyszukiwanie następujących słów kluczowych:
"sposb na ycie"
Cieszę się, że mogłem pomóc!

poniedziałek, 3 marca 2014

demokracja po koleżeńsku

Mało brakowało a zostałbym dzisiaj członkiem jakiegoś sądu koleżeńskiego - cokolwiek to jest, gdziekolwiek to jest i jakkolwiek się to faktycznie nazywa.
Dostałem zaproszenie na wybory uzupełniające do organów chyba doktoranckich i chyba wydziałowych - prawdę mówiąc kojarzę tylko szefa tego wszystkiego, co doktoranckie na moim wydziale i z uwagi na jego zachęty, zainteresowałem się tym spotkaniem. Nie żeby z entuzjazmem, ale ponieważ miałem po drodze z bibliotek do domu, to spóźniłem się popatrzeć z bliska na te demokracje.
Na miejscu, okazało się, że była jakaś komisja uczelniana i ledwo kilka osób z wydziału, z czego uprawnionych do głosowania 3 osoby, a uprawnionych do startowania 2 osoby w tym ja.
Akurat do wybrania były 2 stanowiska.
Kolega zgodził się na jedno z nich.
Na chętnych na drugie czekaliśmy.
Nikt jednak nie przyszedł.
Chcieli więc mnie namówić: bo tam i tak nic się nie robi, bo oni i tak się nie spotykają, bo najwyżej napiją się czasami herbaty z prądem, bo wpiszesz sobie do cv.
Poza absurdalnością poprzednich, to ten ostatni argument rozsierdził mnie najbardziej i może bez niego mógłbym się zastanawiać, co by było gdyby, ale jak mnie ktoś straszy sivi, to coś we mnie wstępuje.
Oczywiście cała sprawa wynikała z tego, że nikt więcej nie przyszedł i trzeba było znaleźć frajera, żeby nie zaczynać od nowa procedury i nie zbierać się po raz kolejny.
Presji zapewniającej jednocześnie, że nikt nie chce na mnie wywierać presji było aż tyle, że znowu musiałem odegrać dupę (w sensie melancholijnego nieudacznika) i dać do zrozumienia, że nie da się ze mną porozumieć. 
Później oczywiście zaczęły się kombinacje, żeby to jakoś rozwiązać, żeby przez telefon ktoś się zgłosił, albo przez fejsa. Potem znów komuś się przypomniało, czy przypadkiem w głosowaniu nie musi wziąć udziału połowa - ale znowu połowa czego?
Łebki z komisji pokłóciły się ze sobą, bo 2 osoby chciały zrobić różne wersje przekrętu, albo zblokowali się nawzajem i do niczego znów nie doszliśmy. Jeden łeb przeglądał jakieś dokumenty na telefonie, nie wiadomo, co dokładnie, ale uznał, że może być tak jak jest, więc wszyscy mu zaufali, bo podobno jest prawnik i jako jedyny przyszedł w koszuli i marynarce (a miał też brodę i okulary).
Jednogłośny (3 głosy) wybraniec na pierwsze stanowisko zauważył, że spieszy się na zajęcia, więc zaczęła się z kolei panika na temat tego, jakimi danymi należy potwierdzić jego chlubną wygraną, zanim wyjdzie.
Co działo się dalej - trzeba by szukać na innych blogach, bo ja ukłoniłem się, powiedziałem 'przepraszam' i sam wyszedłem.
Co ciekawe, rok temu też otarłem się o to samo stanowisko, którego dokładnej nazwy wciąż nie znam, ale wtedy wybór dokonywał się po jednych z zajęć, na korytarzu, wśród tych którzy nie zdążyli jeszcze zbiec po schodach i wtedy były 3 osoby do 2 stanowisk, więc uchowałem się dużo przystojniej, choć w podobnie dziwacznie demokratycznych okolicznościach.