Przy całej inherentnej dla mojego
życia beznadziei, pozostaję wybornym spekulantem nadzieją. Z
przekraczającą moją świadomość skutecznością rozbudzam w
sobie raz po raz nadzieję i rozdymam ją jak bańkę aż do
rozmiarów właściwych ciałom niebieskim, a w związku z tym jej
krawędź przybiera grubość właściwą pojedynczym wiązaniom
międzyatomowym. Moje nadzieje nie są więc nawet płonne – są
tragicznie łatwopalne. Wybuchowe nawet. Na sposób dojmująco
logiczny im większe nadzieje, tym większe niebezpieczeństwo i huk
w wyniku ich pierdolnięcia.
Ponieważ moje nadzieje chcą zarazem dotyczyć tylko spraw
namiętnych, niezbędnych i wysoce egzaltowanych, spekulacje, które
wyczyniam są tym bardziej bolesne. W ramach tortury rozciągają mnie między
biegunami. Szybkość puchnięcia, najpierw bańki, a potem dupy po
kolejnym następującym po próbie ujeżdżania bańki upadku wzmaga
moje naiwne cierpienia.
Pisze więc do ciebie, Matko moja – Nadziejo – z tym kolejnym
wyrzutem, że znów pozostawiasz mnie w tym samym, tak znanym mi
miejscu pod takoż znanym, bo przysłowiowym epitetem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz