poniedziałek, 3 marca 2014

demokracja po koleżeńsku

Mało brakowało a zostałbym dzisiaj członkiem jakiegoś sądu koleżeńskiego - cokolwiek to jest, gdziekolwiek to jest i jakkolwiek się to faktycznie nazywa.
Dostałem zaproszenie na wybory uzupełniające do organów chyba doktoranckich i chyba wydziałowych - prawdę mówiąc kojarzę tylko szefa tego wszystkiego, co doktoranckie na moim wydziale i z uwagi na jego zachęty, zainteresowałem się tym spotkaniem. Nie żeby z entuzjazmem, ale ponieważ miałem po drodze z bibliotek do domu, to spóźniłem się popatrzeć z bliska na te demokracje.
Na miejscu, okazało się, że była jakaś komisja uczelniana i ledwo kilka osób z wydziału, z czego uprawnionych do głosowania 3 osoby, a uprawnionych do startowania 2 osoby w tym ja.
Akurat do wybrania były 2 stanowiska.
Kolega zgodził się na jedno z nich.
Na chętnych na drugie czekaliśmy.
Nikt jednak nie przyszedł.
Chcieli więc mnie namówić: bo tam i tak nic się nie robi, bo oni i tak się nie spotykają, bo najwyżej napiją się czasami herbaty z prądem, bo wpiszesz sobie do cv.
Poza absurdalnością poprzednich, to ten ostatni argument rozsierdził mnie najbardziej i może bez niego mógłbym się zastanawiać, co by było gdyby, ale jak mnie ktoś straszy sivi, to coś we mnie wstępuje.
Oczywiście cała sprawa wynikała z tego, że nikt więcej nie przyszedł i trzeba było znaleźć frajera, żeby nie zaczynać od nowa procedury i nie zbierać się po raz kolejny.
Presji zapewniającej jednocześnie, że nikt nie chce na mnie wywierać presji było aż tyle, że znowu musiałem odegrać dupę (w sensie melancholijnego nieudacznika) i dać do zrozumienia, że nie da się ze mną porozumieć. 
Później oczywiście zaczęły się kombinacje, żeby to jakoś rozwiązać, żeby przez telefon ktoś się zgłosił, albo przez fejsa. Potem znów komuś się przypomniało, czy przypadkiem w głosowaniu nie musi wziąć udziału połowa - ale znowu połowa czego?
Łebki z komisji pokłóciły się ze sobą, bo 2 osoby chciały zrobić różne wersje przekrętu, albo zblokowali się nawzajem i do niczego znów nie doszliśmy. Jeden łeb przeglądał jakieś dokumenty na telefonie, nie wiadomo, co dokładnie, ale uznał, że może być tak jak jest, więc wszyscy mu zaufali, bo podobno jest prawnik i jako jedyny przyszedł w koszuli i marynarce (a miał też brodę i okulary).
Jednogłośny (3 głosy) wybraniec na pierwsze stanowisko zauważył, że spieszy się na zajęcia, więc zaczęła się z kolei panika na temat tego, jakimi danymi należy potwierdzić jego chlubną wygraną, zanim wyjdzie.
Co działo się dalej - trzeba by szukać na innych blogach, bo ja ukłoniłem się, powiedziałem 'przepraszam' i sam wyszedłem.
Co ciekawe, rok temu też otarłem się o to samo stanowisko, którego dokładnej nazwy wciąż nie znam, ale wtedy wybór dokonywał się po jednych z zajęć, na korytarzu, wśród tych którzy nie zdążyli jeszcze zbiec po schodach i wtedy były 3 osoby do 2 stanowisk, więc uchowałem się dużo przystojniej, choć w podobnie dziwacznie demokratycznych okolicznościach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz