Miałbym nadzieję, że z całego tego bloga wynika to wystarczająco dobitnie - bądź co bądź był to tego bloga pierwotny zamysł - ale jeśli dobitność zatarła się z powodu rozwleczenia jej na okres ponad dwóch lat i zbyt przytłaczającej wielości liter, spróbuję teraz wyrazić się krótko, przez co fragmentarycznie i mało dobitnie, ale może też potrzebnie.
Z doktoratu uciekam także dlatego, że
nie mogłem pozbyć się poczucia, że tego typu studia są rodzajem
inkubatora.
Podejrzewam, że poczucie to jest
bardziej egzogenne, ale jego endogenności także nie da się
wykluczyć.
Po pierwsze więc zazwyczaj odnoszono
się do mojego doktoratu jako czegoś niepoważnego, jako zabawy dla
wiecznych studentów, jako sztucznego przedłużania obecności w
Akademii. Wiąże się to niewątpliwie z postawą tych, którzy
studia traktowali jako smutną konieczność połączoną z
możliwością imprezowania – tych, którzy dali się przekonać,
że potrzebują papieru, więc poszli na studia, by walczyć z
wykładowcami, pić energetyki w trakcie sesji, opowiadać legendy
hierarchizujące przedmioty nie do zdania wespół z dowcipami na
temat tego ile procent roku uwala kto, stosować prymitywną mimikrę,
byleby te 3/3,5/5 lat już zleciało i można było w końcu spalić
notatki i nigdy więcej nie uczyć się. Przepraszam, że się
wyżywam i przepraszam, że dążę do tego aby się wywyższyć. Nie traktowałem swoich studiów w ten
wyżej opisany sposób. Chciałem studiować i byłem przekonany, że
to ważne, a nawet czułem, że mam coś ważnego do powiedzenia w
sprawach, które zacząłem. A jednak wciąż nie mogłem się pozbyć
wpływu tych niemych zarzutów, że studia, jakiekolwiek by były, to
tylko przedsionek, fraszka i próżniactwo. Wciąż dookoła mnie
świstały (zazwyczaj butnie autobiograficzne) opinie, że praca i
biznes to dopiero prawdziwe życie, że kto nie ma umowy z taką
instytucją jak firma, miesięcznych wpływów na konto, karty
multisport i tytułu młodszego specjalisty, asystenta lub innego
popychadła z perspektywą na wielką karierę, ten się po prostu
nie liczy i należy zostawić go na pośmiewisku. Wciąż dookoła
przez większość stosowane podmurowywanie tego standardowego modelu
traktowania życia, w którym musi być praca, rodzina, rozrywka i
między nimi najlepiej podział. Wciąż te głodne kawałki o
podnoszeniu PKB i płaceniu podatków. A ponieważ jako
zakompleksiony mruk nie potrafiłem zyskać przyjaciół wśród
doktorantów, to wciąż obracałem się i odnosiłem głównie do
ludzi właśnie na takich ścieżkach, choć w wyniku zanikającej
częstotliwości kontaktów, wiem że i w nich mam coraz mniej
przyjaciół. W każdym razie w ten sposób moje kontakty z ludźmi
zazwyczaj napominały mnie, że moje życie jest nie na poważnie, bo
zajmuję się doktoratem.
Ponieważ przejmują się wszystkim, to
także powyżej zrekonstruowanymi kliszami przejmowałem się od
dzieciństwa, bo też moi rodzice dostarczali mi przez całe moje
życie podobnego modelu. W całej swojej ostatniej, doktoranckiej i
predoktoranckiej biedzie, dość boleśnie odczuwałem przecież
bycie wykluczonym. Nie mając kapitałów, nie uczestnicząc w
konsumpcji, w redystrybucji, w plotkach, w polityce, w slangu, w
marzeniach, w karierach, w związkach, w klikach ani w rozrywkach,
czułem rzeczywiście, że moje życie dzieje się na niby. Zawsze
czułem się oczywiście gorszy, ale chyba nigdy nie byłem dalej od
tej wersji świata, która w moich czasach i w moim pokoleniu była
uznawana za obowiązującą. Widząc tymczasem, że proporcja
(zwłaszcza w mojej ocenie genialnych albo silnych w łokciach)
doktorantów do studentów (zwłaszcza na humanistyce) dramatycznie
rośnie, za to ilość pieniędzy przeznaczanych na jednych i drugich
spada, musiałem wyzbyć się planów związania życia z pracą
naukową. Swoje marzenia musiałem, przemocą ale bez innego wyjścia,
skierować na tory zwykłego rynku pracy. Doktorat stał się więc
dla mnie ślepą uliczką – bardziej istotną, pociągającą i
wartościową niż inne, ale nie dającą zapomnieć o tym, że po
wysiłku i czasie, jakiego wymaga, będę musiał zrobić to, czego
chciałem uniknąć rozpoczynając doktorat. Inkubator był więc
także oczekiwaniem na katastrofę, która i tak się wydarzy i na
konieczność przystosowania się do pozbawionej ambicji
powszedniości ciułającego grosze pracownika. W Akademii rzeczywiście
panują szczególne zasady i uzyskiwanie w nich sprawności miało
nie być doceniane przez nikogo. Twierdzenie, że uczelnie są
nieprzystosowane do rynku pracy mogę oczywiście tylko i wyłącznie
obśmiać. To przecież jasne, że to raczej rynek pracy jest
nieprzystosowany do wartości, etyki, ludzi, a nawet prawa.
W podsumowaniu odrzucam więc
porównanie z inkubatorem, bo moja ucieczka z doktoratu to nie
dojrzałość, lecz raczej samobójstwo – samobójstwo z pomocą z
zewnątrz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz