niedziela, 7 września 2014

inkubator

Miałbym nadzieję, że z całego tego bloga wynika to wystarczająco dobitnie - bądź co bądź był to tego bloga pierwotny zamysł - ale jeśli dobitność zatarła się z powodu rozwleczenia jej na okres ponad dwóch lat i zbyt przytłaczającej wielości liter, spróbuję teraz wyrazić się krótko, przez co fragmentarycznie i mało dobitnie, ale może też potrzebnie. 
Z doktoratu uciekam także dlatego, że nie mogłem pozbyć się poczucia, że tego typu studia są rodzajem inkubatora.
Podejrzewam, że poczucie to jest bardziej egzogenne, ale jego endogenności także nie da się wykluczyć.
Po pierwsze więc zazwyczaj odnoszono się do mojego doktoratu jako czegoś niepoważnego, jako zabawy dla wiecznych studentów, jako sztucznego przedłużania obecności w Akademii. Wiąże się to niewątpliwie z postawą tych, którzy studia traktowali jako smutną konieczność połączoną z możliwością imprezowania – tych, którzy dali się przekonać, że potrzebują papieru, więc poszli na studia, by walczyć z wykładowcami, pić energetyki w trakcie sesji, opowiadać legendy hierarchizujące przedmioty nie do zdania wespół z dowcipami na temat tego ile procent roku uwala kto, stosować prymitywną mimikrę, byleby te 3/3,5/5 lat już zleciało i można było w końcu spalić notatki i nigdy więcej nie uczyć się. Przepraszam, że się wyżywam i przepraszam, że dążę do tego aby się wywyższyć. Nie traktowałem swoich studiów w ten wyżej opisany sposób. Chciałem studiować i byłem przekonany, że to ważne, a nawet czułem, że mam coś ważnego do powiedzenia w sprawach, które zacząłem. A jednak wciąż nie mogłem się pozbyć wpływu tych niemych zarzutów, że studia, jakiekolwiek by były, to tylko przedsionek, fraszka i próżniactwo. Wciąż dookoła mnie świstały (zazwyczaj butnie autobiograficzne) opinie, że praca i biznes to dopiero prawdziwe życie, że kto nie ma umowy z taką instytucją jak firma, miesięcznych wpływów na konto, karty multisport i tytułu młodszego specjalisty, asystenta lub innego popychadła z perspektywą na wielką karierę, ten się po prostu nie liczy i należy zostawić go na pośmiewisku. Wciąż dookoła przez większość stosowane podmurowywanie tego standardowego modelu traktowania życia, w którym musi być praca, rodzina, rozrywka i między nimi najlepiej podział. Wciąż te głodne kawałki o podnoszeniu PKB i płaceniu podatków. A ponieważ jako zakompleksiony mruk nie potrafiłem zyskać przyjaciół wśród doktorantów, to wciąż obracałem się i odnosiłem głównie do ludzi właśnie na takich ścieżkach, choć w wyniku zanikającej częstotliwości kontaktów, wiem że i w nich mam coraz mniej przyjaciół. W każdym razie w ten sposób moje kontakty z ludźmi zazwyczaj napominały mnie, że moje życie jest nie na poważnie, bo zajmuję się doktoratem.
Ponieważ przejmują się wszystkim, to także powyżej zrekonstruowanymi kliszami przejmowałem się od dzieciństwa, bo też moi rodzice dostarczali mi przez całe moje życie podobnego modelu. W całej swojej ostatniej, doktoranckiej i predoktoranckiej biedzie, dość boleśnie odczuwałem przecież bycie wykluczonym. Nie mając kapitałów, nie uczestnicząc w konsumpcji, w redystrybucji, w plotkach, w polityce, w slangu, w marzeniach, w karierach, w związkach, w klikach ani w rozrywkach, czułem rzeczywiście, że moje życie dzieje się na niby. Zawsze czułem się oczywiście gorszy, ale chyba nigdy nie byłem dalej od tej wersji świata, która w moich czasach i w moim pokoleniu była uznawana za obowiązującą. Widząc tymczasem, że proporcja (zwłaszcza w mojej ocenie genialnych albo silnych w łokciach) doktorantów do studentów (zwłaszcza na humanistyce) dramatycznie rośnie, za to ilość pieniędzy przeznaczanych na jednych i drugich spada, musiałem wyzbyć się planów związania życia z pracą naukową. Swoje marzenia musiałem, przemocą ale bez innego wyjścia, skierować na tory zwykłego rynku pracy. Doktorat stał się więc dla mnie ślepą uliczką – bardziej istotną, pociągającą i wartościową niż inne, ale nie dającą zapomnieć o tym, że po wysiłku i czasie, jakiego wymaga, będę musiał zrobić to, czego chciałem uniknąć rozpoczynając doktorat. Inkubator był więc także oczekiwaniem na katastrofę, która i tak się wydarzy i na konieczność przystosowania się do pozbawionej ambicji powszedniości ciułającego grosze pracownika. W Akademii rzeczywiście panują szczególne zasady i uzyskiwanie w nich sprawności miało nie być doceniane przez nikogo. Twierdzenie, że uczelnie są nieprzystosowane do rynku pracy mogę oczywiście tylko i wyłącznie obśmiać. To przecież jasne, że to raczej rynek pracy jest nieprzystosowany do wartości, etyki, ludzi, a nawet prawa.
W podsumowaniu odrzucam więc porównanie z inkubatorem, bo moja ucieczka z doktoratu to nie dojrzałość, lecz raczej samobójstwo – samobójstwo z pomocą z zewnątrz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz