czwartek, 26 listopada 2015

władze cielesne

Mam ten niedźwiedzi, albo może nawet wiewiórczy zwyczaj, że gdy liście spadną z drzew, to tristis est anima mea i najchętniej odciąłbym się od rzeczywistości, zakopał wśród liści, w ciemnym kącie jakiejś nory i przeczekał do lepszych czasów bez żadnej konieczności zwracania się do zewnątrz. Czuję, że nie powinienem się do niczego zabierać, nikomu się pokazywać, do niczego dążyć. To czas pusty, wroga rzeczywistość, wszystko na nic.
Nie musi to wynikać z żadnej natury (to jedno z najczęściej esencjalizowanych pojęć). Kojarzę to bardziej z pamięcią.
Moja pamięć jest uparta. Jest uparcie słaba, uparcie oporna, nie przyjmuje zbyt wiele nowego i często zapomina to, co z wysiłkiem starałem się umieścić w niej jako potrzebne.
Wiemy, że dużo silniej od informacji w pamięć wpisują się postawy. Moja pamięć nie potrafi pozbyć się postawy zrezygnowania, rozczarowania i bezsilności. Zwłaszcza gdy widzę zimę, tracę nad sobą władzę. Moja pamięć każe mi powtarzać to, co w zimach mojego życia umęczyło mnie najszczególniej. Bez artykułowania niczego szczególnego, bez wywoływania żadnych szczególnych obrazów przeszłości, moje działania stają się spowolnione, niechętne, a wszystko na co natrafiam – równie nijakie. Szklana pogoda, sufit na wysokości półtora metra, szare okulary, mokra papka zwiędniętych na brązowo drobnych liści, brunatna ziemia przetykana suchymi badylami, snujący się smog, tandetne świąteczne reklamy, skuleni zakapturzeni ludzie, byle do domu, byle do jutra, byle do wiosny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz