Idąc do korpo miałem mocne
postanowienia konfrontowania tych wszystkich
oportunistyczno-konsumpcjonistycznych lemingów z moją
biedno-rozpaczliwą biografią.
Niestety dostrzegłem w nich ludzi i
nie udało mi się zainteresować nikogo sobą zanim nie polubiłem
na tyle, aby nie chcieć martwić prawdami.
Biję się jednak cały czas z tym, czy
przyznać im się do tego kim jestem, czy udawać nadal tego, co choć
mruk, to znośnie sobie we korpo radzi.
Gdy jakiś czas temu zrobiłem na obiad
coś z mojego znacznie wzbogaconego w trakcie korpożycia parówkowego
repertuaru, komuś spodobało się to na tyle, że zapytał, czy to
smaczne. Zgodnie z prawdą powiedziałem, że nie wiem.
Powinienem był to rozbudować właśnie
o kontekst postdoktorancko-nędzarski, jak na przykład poniżej.
Nauczyłem się totalnej biedy, w
której nie ma smaków, gustów, marzeń, chęci ani doznać.
Jest tylko przytłumiona złośliwa
wola przetrwania.
Jeśli trzymając się kwestii
obiadowych czasami odczuwam jakieś smaki, to w swoim życiu, w
którym gotuję tylko sam, tylko sobie, czułbym się wręcz źle,
gdyby mi coś z tego smakowało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz