niedziela, 21 lutego 2016

1405 m n.p.m

Moim największym sukcesem jest to, że zmarnowałem życie.
Udało mi się nie stać zmotywowanym, wiedzącym czego chce i twardo stąpającym po ziemi średniakiem bez znaczenia. Zostałem kimś bez znaczenia po swojemu.
Czy to nie wystarczająco piękne?

Zapewne to nadal nie unikalne. Na dobrą sprawę jestem całkiem przekonany, że już niejedni przede mną w podobny sposób filozoficznie przehulałi sobie życie i strawili w niekończących się sprawdzianach na prawdę i dobro wszystkie swoje marzenia i tożsamości. 
Nie myślcie, że to łatwe, nawet jeśli może wydawać się proste. 
Zmarnowanie życia przyszło mi kosztem wielkiego zacięcia, konsekwencji i (czy okaże się, że przede wszystkim?) wyrzeczeń. 

Jak mógłbym z tego stanu zmienić się i nagle zacząć odgrywać sprawnego, zgrabnego, wesolutkiego? 
Pewnie gdybym to zrobił zamiast tego, co mi się poprzydarzało i poudawało, to robiłbym z przyjemnością. 
Jak jednak, teraz, ze swoich Bieszczad miałbym nagle zlecieć, zapomnieć widoki i doświadczenia, po to aby podążyć z gawiedzią na Giewont lub Gubałówkę i krzyczeć wokół, że Tatry są najpiękniejsze i najwyższe na świecie?
Podobno gdy się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Ponieważ sam niewiele mam, to wiem, że nie tyle lubi się, co trzyma się kurczowo. Bo jak puścić się tego jedynego, czego się wprawdzie nie lubi, ale przynajmniej się ma? 
Czy wszyscy musimy przestawić się na marzenie o zostaniu kimśtam (zazwyczaj pustoszejącą z czasem figurką, choć wystawowo polakierowaną), zamiast chcieć pozostać po prostu sobą w formie swojej i nie wstydzącej się szarawości?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz