Ostatnio po raz pierwszy w mojej
dziesięciomiesięcznej już korpokarierze skorzystałem z usług tej
kantyny, która jest u nas w bunkrze na parterze. Skorzystałem po
raz pierwszy, bo mój szef przyjechał i stawiał. Po raz drugi
skorzystałem następnego dnia, bo liczyłem na to, że postawi, ale
z powodu mojego szkolenia bhp, nie zdążyłem się załapać, a sam
sobie nic nie przygotowałem.
Przy okazji jednak uświadomiono mi, że
istnieje taka instytucja, jak karta lunchpass, na którą za
każdy dzień pracy przelewana jest jakaś kwota oznaczająca
dofinansowanie do wyżywienia.
Nie wiem od ilu miesięcy z tych
dziesięciu mam taką kartę, ale w ogóle nie zauważyłem, że ją
mam. Prawdopodobne jest, że kiedyś ją dostałem, ale najwyraźniej
od razu ją wyrzuciłem, kojarząc z jakimiś programami
lojalnościowymi i spodziewając się, że będę musiał sam ją
opłacać w jakiś sposób.
Prawdopodobnie zgromadziłem więc niezły majątek zupełnie o tym nie wiedząc.
Jak mogłem się spodziewać, że praca
może być źródłem korzyści?
Wciąż normą jest dla mnie, że praca
to wyzysk, nuda, katorga, stres i deterioracja zdrowia.
Normą jest dla mnie to, że zakupy
polegają na poszukiwaniu promocji, wybieraniu tego, co najtańsze i
uciekaniu ze wstydem przed ludźmi, którzy widzieli, co położyłem
na taśmie.
Wszelka forma reklamy to wciąż dla
mnie wyłącznie śmieć niszczący przestrzeń, w którym nie
dostrzegam żadnej oferty.
Repertuary, katalogi i programy to dla
mnie obce rzeczy, a moja noga nie postanie w żadnych kinach,
teatrach, butikach, imprezach, wakacjach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz