Wszystkie moje społeczno-emocjonalne
zwichrowania, nad którymi tu lamentuję da się czasem uciszyć.
Rutyna korpoklepacza, którą z pewnym trudem osiągnąłem pozwalała
na co dzień zapominać o zmarnowanym życiu. Od potępień ze strony
traktowanych wciąż idealistycznie abstraktów takich jak wartości,
normy i utopie da się jeszcze (choć nie bez skazy dla sumienia i
nie bez smutnych konsekwencji dla świata) uchylić i odwrócić
wzrok. Jednak teraz, gdy wszystkie moje marzenia, chęci i siły
ukierunkowały się na fenomen w postaci pewnej najbardziej
fenomenalnej postaci, to każdy mój niedostatek pojawia się przede
mną na powrót wyraźniej. Wszystko, co dzieli mnie od ideału w
zasobach i w praktykach, boleśnie ugniata mnie teraz od środka.
Każde niedociągnięcie do maksymalnej wersji roztrząsa mną i
pozbawia równowagi. Każda niewykorzystana szansa rzuca mną w
kierunku rozpaczy. Każde pragnienie, co nie znalazło ujścia
doprowadza nieomal do paniki. Wyłaniające się z pamięci własne
przeszłe porażki odbierają odwagę do kształtowania przyszłości
tak ważnego bytu jak ewentualnie już-nie-tylko-ja.
Znowu z powodu nieumiejętności
utrzymywania pełni szczęścia tej, która daje mi tyle szczęścia,
zwichrowany ja próbuje odebrać mi upoważnienie do dalszych starań
o te szczęścia. Wydaje się jednak, że to tylko te starania mogą
mnie naprostować i pozwolić dawać szczęście. Wysuszony,
spragniony i dotychczas niepływający, nie ważne jak
nieprzygotowany na tą próbę, nie mam już innego wyjścia niż
rzucić się w głęboką wodę (w dodatku akurat w trakcie trwania
powodzi). Obym tylko w razie niepowodzenia tylko swój własny łeb
położył na dnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz