Przy wszystkich szyderstwach, cynizmach
i ironizowaniach, z którymi musieliśmy się zderzyć, których
musieliśmy się nauczyć i przyzwyczailiśmy się za nimi skrywać,
prawdziwym wyzwaniem jest powiedzieć cokolwiek naprawdę z siebie.
Możliwe, że już mówiłem o tym moim
emocjonalnym zwichrowaniu. Gdy dzieję we mnie coś ważnego lub obok
mnie dzieje się coś ważnego w związku z kimś dla mnie ważnym,
to zamiast dostosować się do sytuacji i okazać to, co jest, ja
zazwyczaj zastępuję wszystkie gamy emocji śmiechem. To jest
rozbrajające, a najgorzej, że rozbraja ostatecznie moje marzenia –
nawet te, co bywają realne.
Śmiech to u nas w ogóle taka
przykrywka. Komunikat, że niby wszystko w porządku, że nic mnie
nie dotyka, po prostu jestem trochę rozbawiony. Śmiech ma
potwierdzić normalność sytuacji. Śmiech jest pożyteczny, gdy
może rozbroić agresję, napięcie, czy przypadkową niezręczność.
Jednak, gdy powinno już o coś chodzić, ze śmiechu należałoby
się wycofać. A ja właśnie wtedy. Gdy przelewają się we mnie
zbyt silne na skalę mojego zmarnowanego życia emocje, to szczęście
z tego, że w końcu jednak coś się mi przydarza, tak mi uderza do
głowy, że totalnie ogłupia i tylko śmiech ze mnie wychodzi.
Domyślam się, że to nie tylko ja i
nie tylko śmiechem tuszuje się swoje naprawdy.
To niby nic trudnego – powiedzieć po
prostu to, co się z nami dzieje.
To właśnie jednak najtrudniej –
abstrahując na chwilę od niemożliwości zaokrąglenia poczuć
targających nami poprzez granice ciała do słów wymyślonych przez
naszych poprzedników w języku oraz od konieczności wiecznego
konsultowania niuansów naszych definicji – zrobić to być może
banalne i powtarzalne, według tego co się właśnie odczuwa i
zamiast wszelkich gier w odbijanie piłeczki, markowanie ruchów,
badanie grząskości terenu i różnych innych podchodów, zrzucić z
siebie wszystkie maski i powiedzieć, że:
oto ja, stoję przed tobą i kocham cię
Piszę o tym przez to, że powinienem
był to raz w życiu zrobić, zamiast o tym pisać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz