środa, 13 listopada 2013

non vitae sed scholae discimus

Żebym ja w szkole wiedział, jak ciekawymi i przydatnymi rzeczami jestem gnębiony i zanudzany, to zupełnie inaczej traktowałbym całe swoje życie.
Taki właśnie mamy problem z edukacją, że zainteresowanie światem ginie w perspektywie kilkunastu lat rutyny na drewnianych krzesłach. Zamienia się w zaliczanie obowiązkowych cykli ewaluacji umiejętności zwrotnego reagowania według jednolicie sformułowanych wzorców na wcale niejednoznaczne pytania odnoszące się do z góry narzuconego korpusu karygodnie zesencjalizowanych informacji.
Przyznam, że do dzisiaj nie wyleczyłem się z automatyzmu traktowania życia jako rozprawiania się z kolejnymi, nie wiadomo skąd pochodzącymi wymogami, których znaczenie kończy się dokładnie w momencie wejścia na kolejny etap i zaczynaniu zmagań od nowa - tak samo bezcelowo, jedynie w imię nieokreślonej siły, która coś sprawdza.
Już sama długość czasu, w którym życie polega na chodzeniu do szkoły musi kończyć się zblazowaniem. Może by tak zainspirować się pomysłami z poprzedniego ustroju (nie można się nadziwić jak naiwnie całościowo odrzuconego) i zorganizować jakichś junaków albo przymusowe praktyki na polu albo w lesie. Najlepiej w gimnazjum, parę miesięcy, zamiast szkoły - do roboty, bez kieszonkowego, bez wifi i komórek.
Przyznaję, że to ostatnie to już radykalizm i ton barowego stetryczenia.
Ale i tak to tu zostawię. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz