Multitasking nie jest już modnym
słowem.
Nie jest też dla nas dłużej angielskim słowem.
Wszystko wskazuje na to, że będący i
dążący do korporacyjnej klasy średniej całkowicie je już
uwewnętrznili i traktują jako przymus.
Kto nie multitaskuje, ten od dawna nie
istnieje.
Żeby poszczycić się multitaskingiem,
trzeba wymyślić jakąś bardziej rozbudowaną anegdotę lub
pretekst, bo nie wypada już chyba chwalić się bezpośrednio.
A to wszystko chyba znowu objaw choroby
– objaw odbierania sobie równowagi i wolności, a światu uwagi i
jakości.
Ten multitasking przecież najwyraźniej
nas ogłupia.
Robiąc wciąż wiele na raz, na niczym
nie możemy się skupić. Udając zapracowanie na wielu frontach, nie
dochodzimy do rezultatów na żadnym. Rozpraszając się na wszystkie
strony, niczemu nie dajemy rady poświęcić wystarczającej uwagi.
Chwaląc się wieloma działaniami, nie możemy nikomu pokazać nic
trwałego ani wartościowego.
Jeśli jeszcze nie nastały, to czekają
nas niechybnie czasy bez możliwości mistrzostwa.
Inną drogą prowadzącą do tego
samego posępnego wniosku jest dostrzeżenie rozmieniania
zainteresowań i władz intelektualnych na nieskończoność
płytkich, krótkich serii pożądających prokrastynacyjnego modelu
działania.
Sam oczywiście łapię się we
wszystkie wymienione i przez niesystematyczność niewymienione
powyżej pułapki.
Tęsknię jednak do jednozadaniowości.
Myślę, że miałem do niej szczególne
predyspozycje, których skutki wciąż odczuwam poprzez konflikt
koniecznych praktyk z chęciami.
Choć ociera się to o śmieszność z
jednej, a z drugiej strony o staroświeckość, to jestem wrażliwy.
Zwłaszcza jestem wrażliwy na
rzeczywistość.
A na pewno przewrażliwiony.
W każdym razie na ten przykład nigdy
nie potrafiłem uczyć się z muzyką. Zawsze skupiałem się za
bardzo na melodii albo ewentualnie na słowach i nie wychodziło mi
wtedy nic z nauki. Muzyka zawsze pociąga mnie na tyle, że będąc w
jej zasięgu nie potrafię być skuteczny już w niczym więcej niż
jej pochłanianie.
Nawet idąc ulicą, mam problem z
indywidualizującym dostrzeganiem ludzi dookoła, a przez to także
ich rozpoznawania. Sam chód, bycie w drodze, przemieszczanie się,
balans ciałem tak mnie angażuje, że pozostałe możliwości
percepcji zostają ograniczone do poziomu potrzebnego do
przemierzenia przestrzeni.
Kiedy pracuję, nie umiem uprawiać tak
zwanych small talk, nawet
jeśli byłby to the smallest imaginable of the possibly
smallest talks.
Wte
albo wewte, nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz