czwartek, 30 stycznia 2014

incepcyjna niewiara w swojość ja

Teraz już nie tak często, ale kiedyś zdarzało mi się regularnie, że:
Spojrzawszy w lustro nagle zobaczyłem nie odbicie, lecz człowieka, który ma być rzekomo mną, a niewiele mi przypomina. Zmierzenie się z jego wzrokiem stawało się kłopotliwe. Jakiś obcy koleś. Co nagle się stało, że w sytuacji uznawanej przeze mnie do tej pory za domową pojawia się ta wstrętna morda i mam być z nią sam na sam.
Patrzyłem więc i nie wierząc, próbowałem przekonać siebie, że ten to ja, że w drodze kaprysu lub wręcz żartu jakiegoś demiurga, w rzeczywistości zostaliśmy uwięzieni w tej figurze.
Mówię 'zostaliśmy', bo w sytuacji takiej jak ta było wyraźnie trzech mnie: nie mogący uwierzyć, rzekomy ja zobrazowany w lustrze i ten, któremu współczuję (czwarty ja spoglądający w przeszłość) najbardziej, czyli próbujący mediować pomiędzy tamtymi - zrezygnowany, choć wciąż próbujący zadbać o wspólną nam przyszłość - próbujący zaprząc ich na powrót, jeśli nie do ja, to przynajmniej do my.
Patrzę dalej i nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. To mam być ja? To takim jestem codziennie, w świecie i wobec innych? Nic się nie zgadza. Przecież na co dzień po prostu poplątanie, plątanie się, splatanie, rozplątywanie i splatanie się w jeszcze innym poplątaniu, a tu nagle o - on - ja. To ja to on?
Czy to on to ja?
Nie wiem.
Nie znika.
Jebany trzyma się tam, ciągle widnieje, stoi, gapi się. Głupia tępo przerażona morda.
Jednak istnieje.
Ale czy to ja? Chyba być nie może. Gdzie to całe poplątanie, zagmatwanie i zmaganie? W tym staniu i w tej mordzie nie ma nic mi znajomego. Mojego nic.
Czyli całe życie z czymś takim?, w czymś takim?, jako coś takiego? Nic na ten temat nie pamiętam. Może i nic dziwnego - wolałbym nie pamiętać. Wolałbym też nie wiedzieć. A stoję i on stoi. Patrzę i on patrzy. Właśnie jako coś takiego.
I tak ma zostać?
Patrzę dalej i jeszcze raz nie wierzę i jeszcze raz sprawdzam, czy da się uwierzyć.
Czy ja muszę wszystko tłumaczyć dosłownie? Czy trzeba zawsze czekać do usranej śmierci? Przecież wyraźnie stoję tu, na granicy lustra. Na granicy rzeczywistości rzeczowości. Na granicy dorzeczności rzeczywistości. Przecież po to tak długo i z takim wysiłkiem chwieję się na jej niewidocznej linii. Gdzie jest ten ostateczny znak, że to wszystko chuj i ułuda? Kolebię się. Na granicy trzymam się chyba jednak nie własną sprawnością, ale niemożnością przebicia się na drugą stronę. W świadomościowym metronomie rytm ja - nieja - ja - nieja - ja - nieja - ja - nieja - ja, za każdym razem kończy się na ja. Bezsensownie, ale nieubłaganie. Mimo, że podejrzewam, a nawet jestem przekonany, że przejrzałem i wszelkimi sztuczkami staram się przyłapać na nieja, zatrzymać się w nim, to cykl ma zawsze ten drugi finał. Przy każdym nieja oddalam się od siebie, ale każde ja jeszcze bardziej mnie do niego wtłacza. Coraz dalej coraz usilniej odsyła do coraz bliżej. Jednak nigdy nie dochodzi do sedna, nigdy nie daje pewności, nie ma w ścisłym sensie finału. Beznamiętnie pozbawia nadziei na eskhatos
Od lustra zawsze odchodzi się w końcu z rezygnacją. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz